America
10 wrzesień 2020, Londyn
279. To liczba dni, których upłynęło od mojego ostatniego dużego koncertu w Londynie. W zasadzie od jakiegokolwiek mojego koncertu czy występu telewizyjnego. Od tamtej pory odsunęłam się w cień. Dlaczego? Bo właśnie tego chciałam. Ponieważ pozwalały mi na to moje środki, styl życia i generalnie psia kostka, dlaczego nie?
279 to także liczba dni w ciągu których zrozumiałam, że moje życie nie musi kończyć się na pozowaniu na czerwonym dywanie, śpiewaniu do kilkunastu tysięcy ludzi na koncertach i stałym siedzeniu w studio muzycznym nie mając czasu ani chęci na jakiekolwiek inne aktywności, interakcje z ludźmi czy choćby spacer wieczorną porą, nawet w pojedynkę.
A teraz? Jestem naprawdę zadowolona z życia jakie prowadzę.
Mieszkam w niewielkim, ładnym apartamencie z długim tarasem z widokiem na park przy Marylebone, robię to co lubię a nie to co muszę, starcza mi czasu na przyjemności i obowiązki oraz… mam chłopaka! Ma na imię Lawrence, ma trzydzieści lat, uwielbia sztukę i wydaję mi się, że właśnie z tegoż zamiłowania wybrał drogę zawodową podążającą ścieżkami marzeń i zainteresowań. Mianowicie jest architektem. I to w dodatku znakomitym.
Lawrence jest przystojny, wysoki, ma wspaniałe czarne włosy, które lekko mu się podkręcają, niebiesko-zielone oczy oraz czarujący uśmiech. A do tego jest szalenie zabawny, wrażliwy i czuły. I pomimo, że nie żywię do niego tak intensywnych ale również na swój sposób toksycznych uczuć jakimi darzyłam Harry’ego czy Ashton’a, to jednak z wiekiem zeszłam w końcu na ziemię i zdałam sobie sprawę, że to nie o tą fascynację tak naprawdę chodzi, lecz o stabilizacje, bezpieczeństwo i spokój. A wszystko to daje mi właśnie Lawrence.
Mężczyzna idealny? Na to wygląda.
I po tym wszystkim co mnie spotkało, tylu nowych doświadczeniach i nauczeniu się zupełnie innego funkcjonowania w społeczeństwie jak i sama ze sobą, oto jestem tu dziś. W Londynie, na skrzyżowaniu Thorn Way i North Street, w drodze do Queen’s Theatre na ostatnią już rozmowę konsultacyjną w sprawie pracy. W zasadzie jest to tylko formalność, o czym poinformował mnie Drew Fickman - reżyser musicalu Heathers, nad którym będę pracować przez najbliższe cztery miesiące.
Teatr. Musical. Nigdy nie sądziłam, że tego typu przedsięwzięcie znajdzie się na mojej liście CV ale jednak życie potrafi być przewrotne. I choć nigdy nie miałam do czynienia z grą aktorską to jednak jakimś cudem pewnego lipcowego poranka dostałam od swojego menadżera wiadomość w sprawie castingu do sztuki Heathers. Byłam niebywale zaskoczona ową propozycją, nie będę kłamać. Miałam świadomość, że propozycja Drew wzięła się stąd, że jestem piosenkarką, która na kilka miesięcy ukryła się w cieniu i może właśnie to zaważyło nad tym, że wpadł na pomysł obsadzenia mnie w musicalu. Nikt jednak nie wiedział jak poradzę sobie z aktorstwem. Sama nie miałam bladego pojęcia jak się sprawdzę ale okazało się, że gra w teledyskach jak i częste udawanie przed światem swoich uczuć i kogoś kim się nie jest, bardzo pomogło mi w szeregu eliminacji i castingów, w których brałam udział. I choć od samego początku byłam faworytką do roli Heather McNamara, co totalnie mi pasowało i nawet nie śniłam o czymś większym, to z biegiem czasu okazało się, że bardziej pasuję do roli najbogatszej, najgorętszej (bo tak jest napisane w scenariuszu) i najbardziej wrednej dziewczyny w szkole aniżeli słodkiej, niewinnej i ciut głupkowatej McNamary. Kto by pomyślał, prawda? Na pewno nie ja. Ale tym właśnie trafem stałam się kolejną Heather Chandler w musicalu Heathers. Posiadaczką najważniejszej drugoplanowej roli w sztuce.
Wchodzę do muzeum przez przeszklone drzwi. W recepcji wita mnie jak zwykle uśmiechnięty, siwowłosy mężczyzna.
-Dzień dobry panie Hadfield.
-Pani Carter. – kiwa głową. – Jak mija pani dzień?
-Wspaniale, a u pana? – uśmiecham się ochoczo, kierując powoli do windy.
-Lepiej niż bym przypuszczał.
Słyszę jak drzwi wejściowe ponownie się otwierają i tak samo szybko zamykają.
-Witaj Henry! – słyszę za sobą radosny męski głos, a kiedy stoję w windzie i odwracam głowę do lobby, widzę przed sobą szatyna ze zmierzwionymi włosami i okularami przeciwsłonecznymi usytuowanymi na czubku głowy. Z impetem zatrzymuje drzwi windy, po czym szybko do niej wskakuje.
-Dzień dobry. – uśmiecha się do mnie pogodnie choć po wyrazie jego twarzy mogę dostrzec, że jest nieco zdziwiony i skołowany moim widokiem, dzięki czemu mogę z tego wynieść dwie kwestie. Owy mężczyzna wie kim jestem ale za cholerę nie potrafi zrozumieć co właściwie robię w czwartkowe przedpołudnie w windzie londyńskiego teatru.
-Dzień dobry. – zdaję się na kiwnięcie głową, nie zwracając na siebie zbyt dużej uwagi o ile jest to w ogóle możliwe.
-Które piętro? – pyta, wciąż się we mnie wpatrując.
-Czwarte. – odpowiadam, zerkając na niego krótko. Udaje mi się dostrzec jego brązowe, prawie czarne duże oczy, kilkunastodniowy zarost i całkiem przystojną twarz. Naciska guzik z numerem 4 i nic poza tym, czym daje do zrozumienia, że podążamy chyba w tym samym kierunku.
-Dziękuję. – odpowiadam grzecznie, dzięki czemu znów spotykam się z jego uśmiechem. Tym razem zwracam uwagę na dwa delikatne dołeczki w policzkach i przez chwilę zastanawiam się dlaczego tak wiele facetów je ma a kobiety prawie wcale. Gdyby było tego więcej, to świat zdecydowanie byłby przyjemniejszym miejscem. Mam wrażenie, że nasza przejażdżka windą trwa całe wieki ale kiedy w końcu zatrzymujemy się na odpowiednim piętrze a drzwi windy się otwierają, skinieniem dłoni daje mi znać, żebym szła przodem. Tak też robię i przez kolejne kilka sekund idziemy ze sobą ramię w ramię. Kiedy zatrzymuję się przed drzwiami numer 74, on stoi przy moim boku.
-Czy ty… - udaję mi się wymsknąć.
-Tak, ja też tutaj. - odpowiada, na co kiwam głową. Pukam do drzwi i po chwili naszym oczom ukazuje się sylwetka Miriam, głównej asystentki Drew.
-America! - cieszy się na mój widok, a zauważenie kolegi po mojej prawej stronie zajmuje jej mniej niż sekundę. - Joe! Już się poznaliście!
-Właściwie to… - zerkam na mojego windowego towarzysza, na co ponownie się uśmiecha.
-Jeszcze nie. Jestem Joe. - podaje mi rękę, którą po chwili ściskam.
-America.
-Świetnie! Czyli kwestię zapoznania mamy za sobą. - mówi do nas, kiedy wchodzimy za nią do pomieszczenia. - W końcu zagracie w jednej sztuce.
-Oh, naprawdę? - zagaduje Joe i z pewnością jest teraz jeszcze bardziej zaskoczony niż dwie minuty temu w windzie.
-To wspaniale. - odpowiadam bo jakby, co innego miałabym powiedzieć?
-Ale o tym za chwilę. - zagaduje Miriam. -Joe pozwól ze mną, a ciebie Americo zapraszam do Drew. Musi przekazać ci najważniejsze informacje i plany na kolejne tygodnie.
-Dobrze, dziękuję. - odpowiadam rudowłosej, po czym patrzę znów na Joe. - W takim razie miło było cię poznać.
-Ciebie też. I… Do zobaczenia. - mówi, znikając po chwili za rogiem razem z Miriam, przed tym nie spuszczając wzroku z mojej twarzy.
-Do zobaczenia. - mówię do siebie, po czym z uśmiechem na ustach wchodzę do pokoju Drew.
To będzie wspaniała przygoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz