sobota, 22 lutego 2020

E2S6. This is where we come alive out of the shadows and into the light, bringing the unknown... this is where we come alive.

Music on


 - Dzień dobry kochanie - Paul całuje mnie na przywitanie w usta, ale ja nie pozwalam by szybko się ode mnie odsunął. Przyciągam go bliżej siebie, pogłębiając niewinny całus w bardzo namiętny pocałunek. 
Kiedyś wydawało mi się, że po ślubie ludzie zaczynają tonąć w codzienności zapominając o tym dlaczego jeszcze niedawno składali sobie żarliwą przysięgę przed ołtarzem. Jak cudownie, że to wszystko było tylko dziwnym wymysłem mojej głowy. Bycie żoną to wszystko czego teraz pragnę i co kocham. Bycie dla Paula całym światem jest paliwem mojego istnienia.
 - Chciałbym tak zaczynać dzień, co dzień. Do końca naszego życia - szepcze w moje usta, a ja rosnę pod jego słowami.
 - Mogę, chcę... obiecuję Ci, że tak będzie. 
Paul sadza mnie na blacie w kuchni, ustawiając się pomiędzy moimi nogami. Rozpinam pierwsze guziki jego koszuli, kiedy słyszę jak cały dom wypełnia się dźwiękiem dzwonka do drzwi. Odsuwamy się od siebie rozczarowani. 
 - Ja otworzę - zeskakuję z blatu i w czasie drogi do drzwi poprawiam sweterek. Przed drzwiami czeka nasza listonosz. W dłoni trzyma kilka kopert, by po chwili wręczyć je w moje posiadanie.
 - Jeszcze podpis - składam parafkę na tablecie, dziękuję Lauren za fatygę i życzę jej miłego dnia. 
 - Kto to był? - Paul wyłania się z kuchni, by dołączyć do mnie w holu. Macham mu przed oczami białymi kopertami - Coś ciekawego?
 - Nie, nie, nie - przeglądam nagłówki kopert, by ostatecznie zatrzymać się na jednej. Moje imię i nazwisko wykaligrafowane jest znajomym charakterem pisma. Rzucam całą resztę listów na stolik w salonie, by z pasją zająć się otwieraniem tego konkretnego. 
Mija kilka chwil zanim wraca mi mowa. To list od Victorii. Z czasów kiedy była w Hope Cove. Pozwalam by Paul również przeczytał list.
 - Wow - Paul po przeczytaniu, dotyka delikatnie mojego ramienia - Zostawię Cię samą.
Victoria zawsze była pełna pasji. Czy robiła coś związanego ze śpiewaniem, czy gotowaniem, czy nawet siedzeniem przed telewizorem. To ona, chociaż nie zdawała sobie sprawy była światłem, którego wszyscy potrzebowaliśmy.
Błędy? Każdy z nas je popełnia. Jej zdarzało się to o wiele częściej, ale nie oznacza to, że się niczego nie nauczyła.
Wysyłając ten list, kilka miesięcy po terapii odwykowej, przeżyciu śmierci siostry i przeprowadzeniu się do innego kraju, wiem jedno - Victoria wie już wszystko.
Wybieram numer do Americy, odbiera po dłuższej chwili.
 - Nie wiem czemu, ale mam przeczucie... Koniecznie zajrzyj do swojej korespondencji. Jeśli się nie mylę, to nie pożałujesz.


Dni w Los Angeles mijały leniwie, na przyjemnościach i relaksujących aktywnościach. Aż do momentu kiedy zadzwoniła do mnie Caroline. Ta dziewczyna potrafiła dzwonić do mnie z najmniejszą błahostką, ale ten telefon był inny niż wszystkie.
Zgodnie z jej prośbą zajrzałam do mojej korespondencji w której nie znalazłam nic co mogłoby mnie zaskoczyć. W przedpokoju leżały jednak paczki które ostatnio dostarczył mi kurier i czując narastającą ekscytację przejrzałam również i je.
 - Czego mam szukać Caroline? - zapytałam samą siebie. Otwierając po kolei wszystkie paczki, aż w końcu dotarłam do ostatniej. Cienka koperta obleczona nazwą firmy kurierskiej. Otwarłam ją szybkim ruchem. Z jej wnętrza wyjęłam małą, białą kopertę. Na jej grzbiecie czarnym długopisem ktoś napisał moje imię.
Raczej nie ktoś. To była Victoria.
Serce zabiło mi mocniej w piersi. Rozsiadłam się wygodnie na podłodze, plecami opierając się o ścianę. Koperta nie była zaklejona, więc bez uszkodzenia koperty wyjęłam z niej list.
Łzy spływają ciurkiem po moich policzkach. Głośno łkam i śmieję się jednocześnie. Moja wspaniała Victoria, zawsze była blisko mnie. Nie ciałem, a duchem. 
Utrata dziecka była dla mnie okropnym przeżyciem i wydawało mi się, że cały świat zapada się wprost na moją głowę. Chciałam być wtedy sama, ale tak na prawdę potrzebowałam bliskości. Teraz czuję, że nie potrzebowałam tej fizycznej, a tej której nikt gołym okiem nie zobaczy.
Potrzebowałam jej ciepłych myśli. Mentalnego wsparcia. A teraz, chociaż wcześniej o tym nie wiedziałam, potrzebowałam słów które do mnie wtedy napisała.
To ja dziękuję jej za wszystko. Za to, że była, jest i będzie. 
Na zawsze.


Mam tyle papierkowej roboty, że sam nie wiem w co mam ręce włożyć. Po upadku mojej firmy, wkręcam się teraz w nowy interes.
Gdybym jeszcze kilka miesięcy temu wiedział, że teraz będę głównym managerem firmy Zoe Woods nie uwierzyłbym. Uznałbym to co najmniej za dobry żart. Ale teraz kiedy się to dzieje na prawdę, sam nie mogę uwierzyć, że Zoe potrafiła po raz kolejny mi zaufać.
 - I jak Ci idzie? - najpiękniejsza kobieta na całym globie wchodzi do mojego biura. Kroczy w moją stronę z nonszalancją i kobiecością, a ja mam ochotę zrzucić z niej wszystkie ciuchy. Ale nie teraz. Na przyjemności przyjdzie czas później.
 - Trochę wypadłem z wprawy, ale chyba coraz lepiej.
 - Świetnie - Zoe nachyla się nad moim biurkiem, a ja wyciągam szyję by pocałować ją w usta - Przyszłam Ci powiedzieć, że wychodzę. Umówiłam na casting kilka modelek i muszę się z nimi spotkać. 
 - Jasne. Co zjesz na kolację? Zamówię przed Twoim przyjazdem.
 - Mam ochotę na kuchnię indyjską - wyciąga rękę, by zanurzyć palce w moich włosach. 
 - Wedle Twojego życzenia - śmiejemy się radośnie, znów muskając swoje usta.
Zoe prostuje się, po czym rusza w kierunku drzwi. Ja skupiam się ponownie na papierach.
 - Zapomniałabym - podchodzi ponownie w moją stronę. Kładzie na biurku kopertę, przesuwając ją aż pod mój nos - To do Ciebie.
Ponownie się żegnamy. Kiedy Zoe wychodzi z biura, otwieram kopertę. 
Dłonie mi drżą kiedy przebiegam oczami po tekście listu. Odręczne, bardzo staranne pismo Victorii, ostatnie słowa i pytanie które sprawia, że zaczynam zastawiać się nad wszystkim co do tej pory mnie spotkało.
Czy rzeczywiście postarałem się, by sobie wybaczyć? 
Spoglądam na drzwi, za którymi przed chwilą zniknęła Zoe i odpowiedź może być tylko jedna.
Wybaczyłem sobie wszystko kiedy pokochałem ją po raz pierwszy.
Bez niej, żyjąc w kolorowym Dubaju, rzeczywiście nie byłem sobą.
Teraz kiedy znów mam ją przy sobie, czuję, że świat po raz kolejny się do mnie uśmiecha. 
Lekiem na pogodzenie się ze sobą nie zawsze jest tylko wybaczenie sobie. Czasami wystarczy znów kogoś pokochać. 
        W moim przypadku - wystarczyło nigdy nie przestać jej kochać.


Znów spóźniam się na zajęcia. Ostatnimi czasy zdarza mi się to nad wyraz często. Kiedy wchodzę do sali zmachana i zaczerwieniona na policzkach od chłodnego nowojorskiego powietrza, wykładowca z dezaprobatą spogląda na mnie i ruchem głowy wskazuje bym zajęła miejsce na sali.
Wyciągam laptopa i kopertę, którą zaraz po wyjściu z domu zwinęłam ze skrzynki pocztowej. Jak najciszej staram się ją otworzyć, by nie zaburzyć spokoju wykładu i kiedy mi się to udaje zaczynam czytać.
Czytam list dwukrotnie, by przetrawić wszystko co jest w nim zawarte. I nie wierzę własnym oczom. 
Ostatnio moje dni, to tylko bieganina, chaos i zmęczenie. Po przeczytaniu listu od Victorii czuję, jak energia i radość iskrzą w moich żyłach. Sięgam po kopertę szukając adresu zwrotnego, ale niestety takowego nie znajduję. Chciałabym, żeby Victoria wiedziała, że ona dla mnie jest równie ciepłym wspomnieniem. Że dzięki niej moje życie przez chwilę było wręcz nie realne. 
Było krótkim snem u boku najjaśniejszej gwiazdy.
Uśmiecham się pod nosem, przytulam list do piersi, głęboko oddychając. Jeśli miałabym wymienić kilka wspaniałych rzeczy z mojego życia - to poznanie Victorii byłoby jedną z nich. 
Nie ma za co, Victorio. To ja Ci dziękuję. 


 - Frankie jest już gotowa? - wołam, zaglądając do salonu. Lizzie trzyma małą na kolanach, ubierając jej buty. Spogląda na mnie z ukosa, wskazując na płaszczyk córeczki leżący na kanapie.
 - Jeszcze tylko to i możemy lecieć.
Stawia małą na podłodze, by ułatwić sobie czynności. Pakuję zabawki Frankie do torby. Sięgając po kolejną lalkę, zauważam białą kopertę zaadresowaną do mnie.
Kończę pakować zabawki i sięgam po list. Rozdzieram papier by dostać się do środka. Dziwię się, kiedy widzę, że ktoś napisał do mnie list.
Po przeczytaniu całości ciepły uśmiech wpływa na moje usta. Nigdy nie spodziewałabym się, że Victoria napisze do mnie list. Nie w którym mnie przeprosi. 
Z perspektywy czasu wiem, że chciała dobrze i nie ma powodów dla których w jakikolwiek sposób zasłużyłem na jej przeprosiny. Z perspektywy czasu wiem również, że bycie sławnym nie było moim przeznaczeniem.
One są moim przeznaczeniem. Lizzie jest córką właścicieli baru w którym pracowałem oraz grałem. Pewnego dnia przyszła po jakieś papiery, z małym dzieckiem w ramionach. Była zmęczona. I samotna.
Teraz nikt nie jest samotny. 
Z Lizzie jesteśmy razem. Jesteśmy szczęśliwi. Frankie kocham jak moje własne dziecko. I tak. Chyba zasłużyłem na to dobro, bo te dwie piękne dziewczyny kochają również i mnie.
 - Ben, nie mamy czasu. Mama dzwoniła, że musimy się pośpieszyć bo jej popisowa jagnięcina dochodzi w piecu i nie chce jej zepsuć - Lizzie bierze małą na ręce, ale od razu wyręczam ją w tej czynności. Nie mogę oderwać wzroku od mojej kobiety - Dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz? 
 - Pięknie dziś wyglądasz - kładę rękę na ramieniu Lizzie i całuję czubek jej głowy - Idziemy?
Słowo idziemy może mieć tylko jedno zakończenie - idziemy razem przez całe życie. I, cóż nie wyobrażam sobie innego zakończenia.


Wracamy z Trevorem z szybkich zakupów. Po kilkudniowym wyjeździe nasza lodówka jest zupełnie pusta, a my po całym dniu w pracy jesteśmy głodni jak wilki. 
 - Jak myślisz - Trevor rozpakowuje zakupy, wkładając warzywa do lodówki - Jak nasi rodzice zareagują na wieść o tym, że znów jesteśmy małżeństwem? 
Chichoczę pod nosem. Sama w to nie wierzę, a przekazanie wiadomości rodzinie będzie chyba jeszcze trudniejsze.
 - Mój tato nie wierzy w śluby w Vegas - odpowiadam.
 - Ale za to March Jane bardzo - Trevor wrzuca do ust pomidorka koktajlowego i przeżuwa go szybko.
 - O jej reakcję boję się najbardziej - opieram się łokciami na blacie kuchennym. Spoglądam w oczy mojego męża, ale widzę w nich jedynie pewność i ciepło.
 - Jestem pewien, że wszystko się ułoży.
 - Jesteś moim szczęściem, wiesz o tym? - obchodzę wyspę kuchenną, by wtulić się w jego ciało. Pachnie tak jak zapamiętałam. Tylko uścisk jest inny. Deklaruje, że tym razem na prawdę może się udać.
 - Wiem - odsuwam się od Trevora, śmiejemy się szczerze - Idę wziąć prysznic. Szczęścia muszą być czyściutkie i pachnące.
Całuje mnie krótko, ale intensywnie i znika za drzwiami łazienki. Kończę rozpakowywanie zakupów, by następnie przejrzeć pocztę. Rachunki, jakieś broszurki reklamowe i ten list.
 - Droga Bobby... - czytam pod nosem - Trudno mi dobrać odpowiednie słowa... co to jest?
Spoglądam na sam dół strony. Victoria Santangel.
Serce staje mi w piersi. Szybko doczytuję list. Bardziej spodziewałam się wylanych pomyj, niż podziękowań. Victoria Santangel dziękuje mi za największe świństwo jakie mogłam jej zrobić.
Kiwam z niedowierzaniem głową. Chyba nieprzewidywalność jest jej główną cechą. I właśnie to co zrobiła, wysyłając ten list do mnie totalnie to potwierdza. 
 - Coś się stało? - Trevor wraca do kuchni. Biodra owinął sobie białym ręcznikiem.
 - Nic się nie stało... - ciemnowłosy mruży oczy, a ja uśmiecham się do niego szeroko - Albo w sumie stało się wszystko. 

niedziela, 16 lutego 2020

E1S6. Send your dreams where nobody hides.


VICTORIA
DOM
    Po pierwszej nieprzespanej nocy w naszym nowym domu witam zimowy, słoneczny poranek. Charles krząta się po kuchni, przygotowując śniadanie. Spełnia swoją obietnicę - przyrzekł, że od momentu wprowadzenia się do nowego domu, to on zajmuje się pierwszym posiłkiem w ciągu dnia.
 - Dzień dobry - opieram się na śnieżnobiałym krześle. Mój mąż od razu odwraca się na dźwięk mojego głosu, porzucając swoje zajęcie.
 - Cześć - podchodzi do mnie i całuje mnie w miejsce gdzie czoło łączy się z linią włosów - Jak spałaś?
         Odsuwa krzesło i wskazuje bym na nim usiadła.
 - Właściwie nie spałam.
 - Źle się czujesz? - wraca do krojenia pomidorków. Patrzę na jego tył, zastanawiając się właściwie czemu nie mogłam tutaj zasnąć.
         Nigdy nie miałam problemów z przystosowaniem się. Przeprowadzałam się wiele razy, do wielu różnych domów i mieszkań. Ale to które wybrał dla nas Charles jest dla mnie po prostu... zimne.
 - Źle się czuję w tym wnętrzu - odpowiadam szczerze. Nie słyszę już stukotu noża odbijanego od drewnianej deski. Ramiona Charlesa napinają się pod szarym t-shirtem.
 - Wybieraliśmy je wspólnie. Zgodziłaś się na ten dom.
 - Zgodziłam się na ten dom, bo Tobie podobał się najbardziej.
         Charles nie stoi już do mnie tyłem. Patrzy na mnie rozczarowany.
 - Nie chcę się kłócić - staram się złagodzić atmosferę, ale nie jest łatwo kiedy ciężkie powietrze wypełniło już całe pomieszczenie.
 - Mogliśmy to ustalić wcześniej. Musisz przestać wiecznie robić coś przeciwko sobie Victoria. Później słyszę tylko to jaka jesteś nieszczęśliwa i jak Ci źle.
         Jego słowa trafiają do mnie z taką siłą, że aż czuję rozrywający ból w mojej klatce piersiowej. Łzy napełniają moje oczy, a z ust wydziera się urywany szloch.
         Tak łatwo mnie teraz złamać, że aż sama siebie nie poznaję.
 - Przepraszam. Nie chciałem… - mężczyzna przyklęka obok mojego krzesła, ale odsuwam dłonie które próbuje spleść z moimi.
 - Nie mam ochoty na śniadanie.
         Mówię, po czym wstaję od stołu. Postanawiam nie ruszać się z mojego pokoju przez całą resztę dnia.
         Pokonuje mnie zmęczenie i mój własny smutek.

ZIMOWE OSLO
         Mija kilka dni kiedy znów dochodzę do siebie. Charles i ja w końcu osiągnęliśmy porozumienie. Nasze rozmowy od kilku dni znów są normalne.  
         Normalne - w możliwie najprostszym tego słowa znaczeniu.
 - Gdzie się wybierasz? - Charles robi wiele hałasu, kiedy stara się złożyć do kupy swoją papierkową robotę. Za dwie godziny ma jakiś ważny wykład, więc jest lekko podenerwowany.
 - Jadę pozwiedzać Oslo - wkładam na siebie ciepłą kurtkę, bo pogoda znów nie dopisała. Głowa mojego męża wyłania się zza drzwi jego gabinetu.
 - Cieszę się, że w końcu coś robisz.
         Nie jestem zachwycona jego słowami. Co w ogóle miało znaczyć "w końcu coś robię"? Gryzę się jednak w język, uśmiecham sztucznie, by następnie sięgnąć po torebkę.
 - Do zobaczenia, mężu.
 - Będziesz na obiedzie?
         Udaję, że nie słyszę jego pytania. Zamykam za sobą drzwi tak szybko jak to tylko możliwe, po czym wsiadam do mojego nowego auta. Czas odpocząć od tego miejsca.
         Jest coś cudownego w poznawaniu nowych miejsc. Uwielbiam podróżować. Uwielbiałam najmocniej kiedy z dziewczynami ruszyłyśmy w naszą pierwszą poważną trasę koncertową.
         Przenoszenie się z miejsca na miejsce okazywało się tak spektakularne dla mojej młodej głowy, że ekscytowałam się wszystkim co znajdowało się wtedy wokół mnie.
         Teraz to uczucie pojawia się na nowo. Oslo okazuje się ciekawym, nie przytłaczającym miastem. Jest tutaj zupełnie inaczej niż w Nowym Jorku przepełnionym gwarem i ludźmi. Panuje tu zdecydowanie większy spokój.
         Po zwiedzeniu Parku Vigelanda, który jest galerią na świeżym powietrzu, udaję się do oddalonej o kilka przecznic kawiarni. Jestem wykończona chodzeniem i okropnie zziębnięta, więc kiedy wkraczam do ciepłej, przestronnej, a zarazem rustykalnej kawiarni czuję się jak w niebie.
         Składam zamówienie, by z niecierpliwością czekać na jego realizację. Siedzę tuż przy oknie. Cudownie jest obserwować ludzi. Jedni śpieszą się gdzieś, by inni powoli zmierzali w swoim kierunku. Równowaga. To jedno uczucie zalewa mnie od środka i grzeje tak cudownie, że postanawiam nigdy się go nie pozbywać.
         Moje wyciszenie przerywa jednak dość doniosły, kobiecy głos. Ciemnoskóra kobieta wpada do kawiarni, zwracając na siebie uwagę nie tylko klientów ale także całej załogi.
 - To co zawsze Chris - zwraca się do niskiej brunetki za barem - Szybko.
 - Już się robi, Blue - dziewczyna uśmiecha się do niej serdecznie. Mulatka pozostaje przy barze. Opiera się biodrem o drewniany blat, po czym wyciąga z kieszeni telefon. Jest piękną kobietą. Ma na sobie stylowe, kolorowe ubrania  w przeciwieństwie do mnie wygląda na kogoś, kto mocno stąpa po ziemi. Przegląda swój IPhone tak długo, aż nie zauważa, że się na nią gapię. Kiedy łapie moje spojrzenie, zawstydzam się i spuszczam wzrok.
 - Dzięki za kawę - mówi do dziewczyny, a stukot jej obcasów odbija się echem w pomieszczeniu. Ale nie mam w sobie odwagi by znów na nią spojrzeć.
         Jestem cholernie zmieszana i znów czuję, jakbym traciła tą cudownie ciepłą, wypełniającą mnie równowagę. 

NOWA ISTOTA
         Sobotni dzień nie zwiastował nadchodzących zdarzeń. Teraz moje dni są bardzo podobne do siebie. Wstaję, ubieram się. Jem coś, czytam książki, czasami odpalę Netflixa.
         Jednak moim ulubionym zajęciem jest gapienie się w okno. Zauważam wszystko, na co wcześniej nie zwracałam totalnej uwagi. Na to czy spadnie dziś deszcz czy może śnieg. Na to ile ptaków rozpościera skrzydła na tle jasnego nieba. Spoglądam na drzewa, poruszające się w rytm norweskiego wiatru.
         Mam teraz czas na wszystko, na co kiedyś nie pomyślałam, że będę mieć.
         Ale dziś jest dzień w którym postanowiłam zrobić coś dla nas. Dla mnie i mojego męża.
         Najpierw robię ogromne zakupy, by następnie przygotować z nich pyszną kolację. Przyozdabiam stół świeżymi kwiatami, stawiam świecznik, układam serwetki. Mieszam zupę by się nie przypaliła, doglądam kurczaka w piekarniku. Chcę by było idealnie.
 - Wow, co tak pachnie? - słyszę odgłos zamykania drzwi, by po chwili ujrzeć Charlesa w odpiętej koszuli, z teczką i krawatem w dłoni.
 - Pomyślałam, że zrobię dla nas coś ekstra - wtulam się w niego, spragniona bliskości. Praca tak go pochłania, że mamy dla siebie naprawdę niewiele czasu.
 - Cieszę się, ale musisz mnie teraz puścić. Wezmę szybki prysznic i możemy jeść. Jestem głodny jak wilk.
         Charles nie kłamał. Pochłaniał posiłki w takim tempie i z takim apetytem, że serce rosło mi w piersi. Czułam się teraz jak pełnowartościowa żona, która potrafi świetnie zadbać o swojego męża.
 - Rozmawiałem dziś z przyjacielem ze szkolnych lat - Charles sięga po wodę. Bierze długi łyk, a ja nie przerywając jedzenia kiwam głową, zachęcając go do kontynuacji - Dzwonił by pochwalić się, że zostanie ojcem. Po raz drugi.
 - Świetnie, gratulacje - odpowiadam. Dokładam sobie sałatki na talerz. Mam przeczucie, że rozmowa schodzi, na niekonieczne pożądany temat, więc szybko zmieniam temat - Co powiesz na to, żebyśmy przemalowali naszą sypialnię? Z chęcią się tym zajmę.
 - Może zajęłabyś się wystrojem trochę innego pokoju?
         Sięga do mojej dłoni, zaciskając ją lekko. Patrzę na niego pytająco, a moja klatka piersiowa z sekundy na sekundę opada i unosi się szybciej i szybciej. Chciałam sobie pomóc, a jak się okazało rzuciłam sobie kłody pod nogi.
 - Co masz na myśli?
 - Chcę mieć z Tobą dziecko, Victoria.
         Pomysł Charlesa wydaje mi się tak nieracjonalny, że automatycznie kiwam przecząco głową. Intensywnie. Kila razy.
 - To wykluczone.
 - Dlaczego? - gorycz i frustracja są dwiema emocjami królującymi na jego twarzy. Odsuwam dłoń od niego, mając wrażenie, że dotyk jego skóry parzy moją.
 - Bo jestem w żałobie - odpowiadam szybko. Mrugam powiekami, by odgonić słone łzy - Jestem chora. Cały czas boje się, że wrócę do alkoholu. Dziecko musi mieć zdrową, świadomą matkę. Ja jestem pogubiona i nie doszłam do siebie po śmierci Everly.
         Charles prostuje się na krześle. Głośno wypuszcza powietrze z ust.
 - Myślę, że dziecko mogłoby Ci pomóc.
 - Pomóc? - powtarzam głupio - Dziecko wymaga całkowitej uwagi, wiesz o tym?
 - Miałabyś się na czym skupić - jasne oczy mojego męża skupiają się na mnie. Patrzy na mnie wyczekująco, wręcz wymagając bym właśnie teraz powiedziała, jak bardzo tego chcę i pragnę. Ale prawda jest zupełnie inna.
         Nie chcę mieć dzieci. Nie z Charlesem.
 - Chcę być ojcem.
         Milczę próbując się uspokoić.
 - Chcę widzieć jak rosną, uczą się mówić. Jak kochają życie.
 - Nie jestem gotowa by urodzić Ci dziecko - wyduszam z siebie w końcu - Charles... ja nigdy nie chcę urodzić Ci dzieci.
         Cisza. Zapada między nami łamiąca mi serce cisza.
         Charles odchodzi od stołu, podziękowawszy za posiłek, znika za drzwiami swojego gabinetu.
         Nie śpimy tej nocy razem.

NIEBIESKA NADZIEJA
         Po raz kolejny odwiedzam kawiarnię przy okazji zwiedzania miasta. Po raz kolejny zamówiłam czarną kawę, która okazuje się totalnie niezwykła oraz ciasto dnia.
         Znów obserwuję ludzi na ulicy. Z miejsca w którym siedzę mam świetny widok na ludzi wchodzących do środka lokalu. Dlatego udaje mi się wcześniej zauważyć kobietę, którą ostatnio tak żarliwie napastowałam wzrokiem.
         Przez sekundę nie wiem co robić. Mam uciekać? A może schować się pod stół? Nie robię jednak ani jednej ani drugiej głupiej rzeczy jakie wpadły mi do głowy. Po prostu spuszczam wzrok na kubek z kawą i czekam.
 - Hej Marco - ciepły głos ciemnowłosej dociera do moich uszu - To co zawsze. Ale dziś trzy razy szybciej. Mam pilne spotkanie o piętnastej.
         Nie unoszę wzroku, więc mniemam, że Marco z szybkością światła wykonuje jej polecenie.
         Podziękowanie i stukot obcasów zwiastował jej wyjście, więc unoszę głowę by spojrzeć przed siebie. Kobieta nie opuściła jednak kawiarni. Wyrosła tuż przed moim stolikiem, obdarzając mnie szerokim uśmiechem.
 - Czy my się znamy? - palcem wskazującym najpierw pokazuje na mnie a potem na siebie.
 - Nie - przełykam ślinę.
 - Jestem Blue - wyciąga dłoń bym mogła ją uścisnąć, więc robię to.
 - Victoria.
 - Victoria… - zamyśla się na chwilę. Wypowiada moje imię z taką czułością, że chcę jej za to podziękować - Nie mam teraz czasu, ale myślę, że powinnyśmy się jeszcze spotkać.
         Odstawia papierowy kubek z kawą na stolik, by wyciągnąć z torebki swoją wizytówkę. Przesuwa ją po drewnianym blacie w moim kierunku.
 - Dzięki? - mówię krótko, ale Blue skupia się na zegarze wiszącym tuż za mną.
 - Muszę lecieć. Do usłyszenia, Victorio.
         Spoglądam na jej wizytówkę. Blue Simmons, wydawca, specjalista do spraw marketingu.
         Nie do końca wiem po co miałabym się z nią ponownie spotkać, ale wiem, że i tak to zrobię.
         Na pewno.

niedziela, 2 lutego 2020

CAST SEASON 6




***

 
Hold my hand and walk the old walk one last time. Then let me go.
*
I hope you'll find the love of your life and not run away. I hope you do everything that I wanted to accomplished.
*
And in the middle of my chaos, there was you.
*
For the two of us, home isn’t a place. It is a person. And we are finally home.
*
Meeting you was like hearing a song for the first time and knowing 
it would be my favorite.
*
I will surround you with a love too deep for words.
*
You didn't go through all that for nothing.
*
You will always be the feeling I felt too much.
*
"You." And just like that, the greatest poem was written, in one word.
*
I don't know what chapter I'm on. I only know where I am.
*
The best thing I did was learn to stop fighting for someone who was okay with losing me.
*
Women who invest in themselves go further.
*
I didn’t know I could feel love to such a depth. I didn’t know I could care with such breadth. I didn’t think you’d make me lose my breath. 
The first time we met. I’ll never forget.
*
At the end of the day, all we ever want is for someone to hold us 
tight and close.
*

***


E25S5.Cause when a heart breaks, it don't break even.


AMERICA

Nigdy wcześniej nie spodziewałam się, że moja wizyta w Nowym Yorku, która była na ostatnim miejscu listy mojej trasy koncertowej zakończy się w taki, a nie inny sposób.
Żegnam to miejsce z wieloma emocjami.
Żegnam to miejsce z radością i żalem.
Ekscytacją i smutkiem.
Przygnębieniem i czułością.
Dumą i obawą.
Bólem i spełnieniem.
Nadzieją i tęsknotą.
Te kilka tygodni przyniosło tak wiele zmian w moim i nie tylko moim życiu, że ciężko byłoby je zliczyć.
Był płacz, strata, euforia, przyjaźń, miłość, życie.
I choć przyzwyczaiłam się do tego, że mój świat pędzi z prędkością wiatru, to po raz pierwszy od pewnego czasu w końcu czuję się wolna.
Bezpieczna.
I gdy patrzę przez małe okienko samolotu na krajobraz świetlnego Nowego Yorku, wiem, że powrót do Los Angeles przyniesie wiele zmian.
I choć będę tam zupełnie sama, wiem, że w końcu dostanę czas, żeby pomyśleć nad życiem, które w końcu pragnę ułożyć tak, jak się należy.
Na spokojnie, bez zgiełku czy zamieszania. 
Ten rok dopiero się zaczął.
Zdążył już coś ze sobą przynieść, a także coś zabrać.
Świadomość, że tak naprawdę nikt z nas nie wie co nas czeka sprawia, że nie mam zamiaru czekać z decyzjami, które mam ochotę podjąć.
Marzę, by w końcu zacząć żyć tak, jak ja tego chcę. 
Z ludźmi, z którymi ja chcę i w miejscu, którym ja chcę.
Bez ograniczeń i zahamowań co trzeba a czego nie wypada.
Ostatnie pół roku dało mi w kość, ale nie chcę już więcej patrzeć w tył.
Cząstka tych zdarzeń zostanie ze mną do końca dni, lecz nie pozwolę, żeby mnie stopowała.
Już nie.
Zerkając po raz kolejny na ekran mojej komórki, na nowo czytam wiadomość, którą odebrałam kilka godzin temu.
Uśmiecham się pod nosem, uświadamiając sobie jak bardzo kocham moment, w którym teraz jestem.
Gdy po kilku godzinach lotu budzę się w słonecznym Los Angeles, przypominam sobie mój sen.

W nim, byliśmy ludźmi, których nie było w gazetach. Mieszkaliśmy w pustych białych miejscach na brzegach druku. Dało nam to więcej swobody. Żyliśmy w przerwach między opowieściami, a ty byłeś ostatnim snem mojej duszy.

***

sobota, 1 lutego 2020

E24S5. I was told even though we all grow old love will never die. Love's ignorant of time but those words were your own and that was long ago...


VICTORIA
- Wow, to świetne mieszkanie. Sprzeda się na pieńku - Garret
uśmiecha się szeroko, dokładnie rozglądając się po lofcie. Widzę w jego mowie ciała, że jest zachwycony tym co widzi - Skierujemy ofertę do młodych, przedsiębiorczych i samodzielnych ludzi. Możesz mi zaufać, Victoria.
 - Garret, Tobie zawsze ufałam w kwestii mieszkań i domów. Moi rodzice przesyłają pozdrowienia. Kazali Ci przekazać, że ich nowy dom jest idealny.
 - Cieszę się bardzo. Rozejrzę się po innych częściach domu. Pozwólcie, że zostawię was na chwilę samych - dotyka mojego ramienia. Uśmiecham się do niego blado, ale kiedy nie odchodzi mrużę oczy.
 - Chciałbyś coś jeszcze powiedzieć?
 - Przykro mi z powodu Twojej siostry.
 - Garret… - przerywam, ale mężczyzna ściska mocniej ramię które nadal oplata swoimi palcami. Przez chwilę byłam tak pochłonięta wspomnieniem o śmierci Everly, że nie czułam jego dotyku.
 - Podjęłaś świetną decyzję o sprzedaży domu. Odetniesz się od wspomnień. I podarujesz je komuś innemu.
            Kiwam tylko głową, nie potrafiąc wydusić z siebie nic więcej. Jego słowa podniosły mnie na duchu. Poczułam, że rzeczywiście słusznie postępuję. Od kilku dni chodzą za mną wyrzuty sumienia. Coś w mojej głowie ciągle powtarzało mi, że nie powinnam tego robić. W końcu to mieszkanie w którym Everly spędziła kilka ostatnich miesięcy swojego życia. Ale z drugiej strony… to tylko mury i kilka mebli. Najważniejsze - czyli pamięć po mojej siostrze zawsze będę nosić w sercu i wspomnieniach.
            Czuję jak Charles obejmuje mnie od tyłu. Ciepłe dłonie oplata na moim brzuchu, a podbródek układa na moim ramieniu.
 - Oglądałem kilka domów w Norwegii. Myślę, że niektóre wpadną Ci w oko.
            Kiwam głową, z trudnością przełykając ślinę. Dwa dni temu Charles przyniósł ze sobą wieści - dostał swoją wymarzoną pracę. Po drugiej stronie oceanu. W zimnej Norwegii. Jest moim mężem i chociaż przerażała mnie kolejna przeprowadzka, postanowiłam tym razem postawić na niego. W końcu przez ostatni czas to on stawiał na mnie.
            Obracam się w jego objęciach. Stoimy tak blisko siebie, że stykamy się wargami. Oczy Charlesa spoglądają w moje, a ja widzę w nich troskę i nadzieję na lepsze jutro. Unoszę dłoń by dotknąć jego policzka.
 - Świetnie - uśmiecham się. Nie przychodzi mi to z trudem. Ja również chcę nowego jutra i zdecydowanie mnie to napędza do wyjścia ze skorupy smutku oraz żałoby - Jesteś głodny? Może ugotujemy coś ostatni raz w tym mieszkaniu?
            Muska moje wargi, a kiedy pogłębiam pocałunek nie pozostaje mi dłużny. Niemal zapominamy o obecności Garret'a, kiedy ten przypomina o sobie cichym chrząknięciem.
 - Już wszystko wiem. Będziemy w kontakcie Victoria - mówi, co oznacza, że kończy swoją wizytę w lofcie. Dziękuję mu, by następnie go pożegnać. Zamykam drzwi na klucz. Opieram się o nie lewą stroną ciała, z przymrużonymi oczami patrzę na mojego męża.
 - To na czym stanęło?

            Postanowiłam godnie pożegnać się z Nowym Jorkiem. To miasto wrzuciło mnie w wir krętej rzeki. Nigdy nie zapomnę, że doprowadziło mnie ono na skraj mojego uzależnienia. Ale sprawiło również, że spędziłam tu cudowny czas z moją ukochaną siostrą. Nie łatwo jest opuszczać miejsce, które dało człowiekowi tyle wspomnień.
            Jednak życie toczy się dalej. Skoro wszechświat nie starał się bym tu została na zawsze, to chyba oznacza, że to jeszcze nie moje miejsce na ziemi.
 - Więc wyprowadzasz się do Norwegii? - Zoe spogląda na mnie zdziwiona. Nie dziwię się jej zaskoczeniu. Ja sama nie sądziłam, że trafię właśnie tam.
 - Klamka zapadła - odpowiadam wykładając jedzenie z papierowej torby.
 - Ty stąd uciekasz, a ja totalnie się tym miejscem zachłysnęłam. Nie miałam pojęcia, że istnieje tutaj tyle wspaniałych miejsc - America kradnie z pudełka zielony groszek. Zjada go ze smakiem. Obserwujemy ją uważnie. Chyba czekamy na dalszą część.
 - Dlaczego tak na mnie patrzycie?
 - Może rozwiniesz coś związanego ze znajomością z Timothee - Zoe w końcu zadaje pytanie.
            Ami marszczy brwi, sięgając po kolejny strączek groszku.
 - Jesteśmy przyjaciółmi - wzrusza ramionami - Lubimy tą samą muzykę i świetnie się dogadujemy. I nie musi to oznaczać, że staliśmy się szalenie zakochanymi w sobie kochankami.
            Nie pozostaje mi nic innego jak uwierzyć w jej słowa. America nigdy by mnie nie okłamała. Jeśli mówi, że coś jest czarne, to jest czarne, nie białe. Z resztą, to zawsze ja uwielbiałam kłamać. Skrywać głęboko tajemnice. Bycie zakłamaną i fałszywą było moim konikiem, nie Ami.
            Żałuję wiele rzeczy z mojego życia. Ale to właśnie te momenty sprawiły, że jestem tu gdzie jestem. Nadal otaczam się niesamowitymi ludźmi, wyszłam za mąż. I choć przeraża mnie poznawanie kolejnego miejsca, nie będę robić tego sama. Będę tam w duecie z Charlesem.
            Biegnę teraz szybko przed siebie, zostawiając przeszłość daleko w tyle.
 - Cieszę się, że znalazłaś kogoś takiego jak Timmy - dotykam jej uda. Uśmiecha się ze zrozumieniem - Najważniejsze byś była szczęśliwa. I dziękuję wam, że tu ze mną jesteście… w moje ostatnie dni mieszkania w Nowym Jorku.
 - Ale wiesz co Vicky… ja bardzo chciałabym, żebyś Ty w końcu znalazła prawdziwe szczęście. Jesteś pewna tego wyjazdu?
 - Niczego nie można być pewnym w życiu - wzruszam ramionami. Trochę nostalgii ogarnia moje ciało. Te słowa zawsze głęboko siedziały w moim umyśle, a teraz w końcu wypłynęły na powierzchnię. Są one dokładnym opisem mojego życia. Pewnie nie tylko mojego, ale milionów innych ludzi także.
            Kieruję wzrok na Americę. Uśmiecham się.
 - A jakie życie miałoby smak gdybyśmy znali każdy nowy dzień? - pytam, by nie otrzymać żadnej odpowiedzi.
            Ale nie potrzebuję jej.
            Nie potrzebuję nic, oprócz tych dziewczyn w moim życiu.

 - Pośpiesz się, Vick - Charles wyłania się zza drzwi wejściowych. Jest trochę poirytowany, bo za kilka godzin mamy samolot, a ja nadal pakuję ostatnie rzeczy do kartonu z opisem "do oddania".
 - Mógłbyś być odrobinkę bardziej cierpliwy? - unoszę wzrok, ale to jego oczy mrożą mnie spojrzeniem.
 - A Ty odrobinkę szybsza?
            Od kilku dni właśnie tak wyglądają nasze rozmowy. Moja zgryźliwa odpowiedź okraszona jest jego równie zgryźliwą odpowiedzią i tak w kółko. Chyba przechodzimy przez wstępny okres poważnych małżeńskich kłótni.
 - Czy moglibyśmy w końcu przestać to robić? - pytam odkładając taśmę na karton i wstając na proste nogi - Jestem pewna, że jesteś poirytowany naszymi kłótniami, nie tym, że z dużą dokładnością staram się ogarnąć ostatnie pakowanie rzeczy. Jest tu wiele wspomnień po Everly i nie chciałabym niczego przegapić.
            Mówię to łamiącym się głosem. Jest mi na prawdę przykro. Nie potrzebuję wiele. No, może oprócz odrobiny zrozumienia.
            Charles robi krok do przodu, by znaleźć się w pomieszczeniu. Zamyka za sobą drzwi. Jego ręce wiszą bezwładnie wzdłuż ciała. Oddycha płytko, ale z sekundy na sekundę jego klatka piersiowa zaczyna unosić się w rytmicznym tempie.
 - Przepraszam - szepcze.
 - Ja też przepraszam.
            Robi kilka dużych kroków w moją stronę. Kiedy się do mnie zbliża wyciągam ręce by mógł się wtulić w moje ciało.
 - Masz rację. Trochę świruję, bo stresuję się wyjazdem i naprawdę nie chcę się z Tobą kłócić. Dużo ostatnio przeszłaś, a teraz jeszcze wyjazd do nowego miast…
            Zamykam mu usta dłonią. Dosłownie czuję jego uśmiech na mojej skórze.
 - Potrzebuję nowego startu.
 - Chcę powiedzieć, że cieszę się, że jestem w tym razem z Tobą - wypowiada te słowa kiedy zsuwam dłoń na jego policzek. Przysuwam go do siebie i całuję.
            Czasami gesty wyrażają więcej niż słowa. Teraz nic nie mówię, po prostu go całuję, a on odwzajemnia moją pieszczotę.
 - To bardzo miłe - muskam jego wargi, po czym odsuwam się - Jednak przypomniałam sobie jedną rzecz… Czy obraz Everly bezpiecznie trafił do naszego nowego domu?
 - Zgodnie z Twoim życzeniem żono - odpowiada a ja czuję się totalnie usatysfakcjonowana.
            Następnie pomagamy sobie wzajemnie, jak zgrany team. Ogarniamy wszystkie rzeczy w ekspresowym tempie, by wkroczyć w nowy rozdział z porządkiem w starym.
            Jeszcze tego samego dnia wylatujemy do Oslo.
            Płaczę kiedy ostatni raz spozieram wzrokiem całe mieszkanie.
            Żegnam Nowy Jork z lekkim, ale zarazem cholernie ciężkim sercem.
            Oslo witam z nadzieją. Niepewnością. Pragnieniem.

"Nie doczekasz świtu, nie odbywszy drogi przez noc."