wtorek, 23 lutego 2016

2.Everything I need I get from you, givin back is all I wanna do.



CAROLINE

Jest bardzo fajnie. Biała damulka wezwała nas po raz kolejny na spotkanie. Jest godzina 8 rano. Miałyśmy wczoraj grubą imprezę, na której się nieźle schlałyśmy. Dodatkowo jestem prawie pewna, że całowałam się z dwoma obcymi lamusami, których nigdy nie widziałam na oczy (aż do wczoraj oczywiście). Nie pamiętam dokładnie jak wyglądali, ale jeden na bank mi się trochę podobał. Przypominał nawet Paul'a, któremu chciałam zrobić na złość właśnie owym pocałunkiem. Czarne, krótko ostrzyżone włosy, brązowe oczy, zero tatuaży, mały nosek... Cały Paul. W każdym razie próbuje podkreślić fakt, że jest GODZINA 8!!!!!!! I mój humor jest okropny. Nie spałam prawie w ogóle i podejrzewam, że wciąż jestem lekko dziabnięta. 
-Muszę się chyba napić – wzdycham z braku laku, i już podejrzewam jakim wzrokiem obdarowuje mnie siedząca obok Ami, dlatego nie patrząc w jej stronę, idę do barku z procentami.
-Będziesz chlać o 8 rano? - powtarza mi po raz milionowy tą głupią godzinę tak, jakbym nie wiedziała, że jest jeszcze noc.
-A co mam innego do roboty? Znasz to powiedzenie „Czym się strułeś, tym się lecz”? 
-Nie... - odpowiada zdezorientowana.
-No oczywiście, że nie. Bo jesteś mądrzejsza i się tak nie trujesz. Nie to co ja. Głupia blond rusałka.
-Chcę ci powiedzieć, że też wczoraj sporo wypiłam. Tak sporo, że rzygałam w twoim kiblu.
-Rzygałaś w moim kiblu? Fuj...
-Całkiem miła z ciebie laska.
-Mogłaś mnie zawołać, to bym ci chociaż włosy potrzymała... - odpowiadam, nalewając sobie whisky, która ma tak cudownie złoty kolorek, że aż się sama zachwycam. Alkoholiczka?
-Po twoim fuj, to szczerze wątpię, że byłabyś pomocna.
-A czemu się tak schlałaś? A czekaj, czekaj zaczynam sobie przypominać twój bełkot. Coś w stylu: „Car, ty suko, odebrałaś mi faceta! Nie, przepraszam, wiem, że jesteś moją psia i tak naprawdę wcale nie chcesz z nim być, chociaż musisz. Dlaczego to ja nie mogę z nim być? Przecież mam większe cycki od ciebie...”
-Ekhm – odchrząka. - Cóż, co do cycków miałam rację... - zaczyna się śmiać, na co jej wtóruję. Bo przecież się nie obrażę. Biedna zakochana wariatka. Dlatego ja wyznaję regułę: NIGDY SIĘ NIE ZAKOCHUJ! Ha ha ha ha haha ha.
-Witam dziewczęta – przerywa nam ta siwa sucz, a na jej „dziewczęta” mam ochotę wypluć z buzi alkohol, który fajnie grzeje moje gardło. Ale przecież nie wypluje, bo się zmarnuję. Nie można marnować alkoholu. Wtedy dopadłaby mnie banda tych bezdomnych alkoholików, którzy nie mają kasy na najtańszego jabola i co by było? No właśnie! Mnie by już nie było! Ot co.
-Siemanko! - odpowiadam uradowana. Nie wiem czemu tak kipę z radości. Przecież jest 8 rano, jestem zmęczona  i dodatkowo nieźle narąbana. To pewnie przez to ostatnie jestem taka happy.
-Caroline, czy ty pijesz alkohol o 8 rano? - jeśli jeszcze raz ktoś powtórzy tę godzinę to ma w ryj.
-Nie... - odpowiadam, kręcąc przecząco głową. - To tylko soczek jabłkowy – chichoczę, czym nawet rozśmieszam Americę. I dobrze. Niech ma dziewczyna trochę rozrywki w życiu.
-Powiedz, że żartujesz –  ściąga swoje czarne okulary (które nie mam zielonego pojęcia na co są jej potrzebne w niezbyt oświetlonym pomieszczeniu, ale okej) i patrzy na mnie swoim wymownym, szarym wzrokiem. - Ona żartuje, prawda? - tym razem kieruje się do Americy, jakby była odpowiedzią na wszystkie jej modły.
-Oczywiście, że żartuję Margaret. To Jack Danniels, a nie sok jabłkowy. Za kogo ty mnie masz? - siwa patrzy na mnie jak na ostatniego debila, i  zaczyna masować swoje skronie. Zawsze tak robi, kiedy temperatura jej ciała osiąga jakieś sto stopni Celsjusza. Wtedy oznacza, że jest wkurzona. I dobrze. Ja też jestem!!!!
-Gdzie do jasnej cholery podziewa się Victoria? - pyta nas, tak jakbyśmy wiedziały. Sama nie pamiętam gdzie się właśnie znajduję, a co dopiero mam wiedzieć, gdzie jest nasza trzecia część pomarańczy.
-Nie mam pojęcia. Nie wychodziła z nami – odzywa się Ami.
-To akurat zauważyłam! - mówi z pretensjami Biała Dama, jakbyśmy kurwa odpowiadały za czyjeś spóźnienia. Przesada.
-Wyluzuj Margaret i szanownie z nas zjedź... 
-Co? - pyta siwa.
-Zejdź. To miała na myśli – broni mnie Amy, i faktycznie miałam to na myśli. Chyba mój język ogarnia jakieś salta w powietrzu, skoro tak źle buduję zdania.
-Wiem co miała na myśli. Teraz posłuchajcie co ja mam na myśli. Macie w tym momencie się ogarnąć i przestać zachowywać jak królowe świata. Ty... - wskazuje na mnie. - Ani grama alkoholu w dzisiejszym dniu. A ty... - wskazuje na Amy. - Masz sprowadzić Vicky. Kiedy pojawię się tu za godzinę, nie chcę widzieć braku którejś z was. Żegnam! - kończy swój monolog i odchodzi.
-Nieźle ma nasrane... - komentuję, po czym biorę kolejnego łyka trunku. - A Vicky mogłaby się ogarnąć czasem. Ja wstałam, ty wstałaś, więc co ona w tym momencie odpierdala? 
-Nie wiem. Nie raczy odebrać telefonu.
-Dostanie w dupę, obiecuję.

VICTORIA

Jestem pewna, że wczoraj wieczorem wypiłam o jednego drinka za dużo. Nigdy nie miałam jakichś problemów z alkoholem, wręcz przeciwnie. Mam całkiem mocną głowę, zważając na to jak kiepską głowę ma na przykład America. Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że „jeden drink za dużo” prowadzi do nieprzemyślanych posunięć, których jak wiadomo się nie kontroluje, a ja raczej nie kontroluję dziur w które nie przemyślanie wpadam.
Otwieram oczy, czuję jak moje ciało jest oplecione przez czyjeś umięśnione ręce.
 - Cześć Vicky. – słyszę nad swoim uchem. Oliver całuje płatek mojego ucha tak delikatnie, że praktycznie nie czuję jego warg – Jak się spało?
 - Ol, powiedz, że przyszłam do Ciebie kiedy pożegnałam się z dziewczynami i żadna z nich nie wie, że jestem tutaj teraz. – strach ściska mi gardło. Wyswobadzając się z jego mocnego uścisku, obracam się w stronę chłopaka. Ma zaspane oczy, ale wygląda przeuroczo. Patrzy na mnie, a w kąciku jego ust czai się uśmieszek numer trzy.
 - Możesz się zacząć martwić. Wysłałem nasze gorące zdjęcia do portalu plotkarskiego. 
 - Żartujesz sobie ze mnie? – pytam głupio, choć wiem, że to robi. Kładzie dłoń na moim policzku, przysuwając się do mnie.
 - Oczywiście, że żartuje. – czuję jak jego ciepły oddech otula moje wargi – Dziewczyny też nic nie wiedzą. Jesteśmy bezpieczni. – całuje mnie delikatnie, po sekundzie mocniej, aż poranek kończy się podobnie jak noc.

      Przejeżdżam przez ulice Londynu jak sam Dominic Toretto w „Szybkich i wściekłych” by dotrzeć na czas w umówione miejsce. Wiem, że dziewczyny już czekają, bo dostałam kilka wściekłych wiadomości od Caroline.
      Parkuję auto, po czym wysiadam, rozglądając się wokół siebie. Czysto. Żadnych paparazzi czy innych wścibskich spojrzeń. Jestem wręcz genialna w udawaniu zwykłego, szarego człowieczka. Ciemne okulary na nos, kapelusz i do przodu. 
       Kawiarnia jak zwykle obstawiona jest ochroną co mnie całkowicie nie dziwi. Jest tak za każdym razem, kiedy umawiamy się w publicznym miejscu. Biała Dama nad wyraz mocno dba o to, żebyśmy się czuły bezpiecznie, jak to określa „normalnym świecie”. A no tak, bo jestem nadprzyrodzoną istotą która właśnie wróciła zza światów i nie wie co to jest normalny świat ludzi, technologia, szybkie jedzenie i szybkie życie. Jakby to powiedziała moja młodsza, głupsza siostra: niezła patologia. 
        Uśmiecham się do panów obstawiających wejście. Zapewne znają aż za dobrze moją twarz, więc wpuszczają mnie do środka. Przy okrągłym, białym stoliku w stylu vintage siedzą moje koleżanki z zespołu. Twarz Americy nie wyraża zbyt wiele uczuć, a najwięcej posiada ich chyba dla stojącej tuż przed nią latte o smaku toffie z bitą śmietaną. Cóż, nowa koleżanka w zespole oznacza odskocznię od diety, dużo stresu, dużo cukru. W przeciwieństwie do Americy, Caroline siedzi jak na szpilkach. Ma skwaszoną minę i to nie koniecznie z powodu niskiej, przeźroczystej szklanki w której złoci się whiskey, którą pewnie przed chwilką wypiła. 
 - Dzień dobry dziewczyny. – zwracam na siebie uwagę, przerywając nieznośną ciszę. Dwie pary niebieskich oczu spoglądają na mnie, ale żadna nie ma zamiaru odpowiedzieć. Czarne chmury nad każdą z głów oznaczają nadchodzącą burzę, a ja stoję w samym środku pustkowia, a koło mnie tylko ogromne drzewo w które w każdej chwili może uderzyć piorun. Biedna ja.
 - Victoria. Spóźniłaś się. – Care jest tak oficjalna i zimna, że aż mam ochotę ubrać ciepły płaszcz. 
 - Tylko dwie minuty. Czy to aż taka straszna rzecz? – pytam, choć wiem, że nie powinnam się w ogóle odzywać. 
 - Nie, w ogóle. Tylko szkoda, że Margaret za Twoje spóźnialstwo wyżyła się na nas. – blondynka mrozi mnie wzrokiem. Nie jestem jej dłużna, bo nie mam zamiaru być jej jedno-rożcową piniatą na której może się wyżyć. Sory, ale nie wyrzucę z siebie tony smacznych cukierków. Otwieram buzie by coś powiedzieć, ale w drzwiach od zaplecza pojawia się Paul, zaraz za nim Biała Dama. 
 - Chcielibyśmy wam kogoś przedstawić. – chłopak chrząka, oddając głos naszej menager. Świetnieeeeeeee.
 - Poznajcie, to Zoe Woods, wasza nowa koleżanka z zespołu. Czyż nie jest cudowna?

AMERICA

What the fuck? Jaka Zoe? Jaka nowa koleżanka? To już? Serio!? No jakoś Liama to mi ona nie przypomina, ale może jestem lekko ślepawa? Spoglądam na Vicky – lekka dezorientacja, spoglądam na Car – lekkie wkurwienie. Cóż, może tylko ja w momencie kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, zaczęłam szukać powiązań z One Direction. Bo wszystko co widzę to cholernie One Direction. Zaraz mi z lodówki wyskoczą! Co byłoby przyjemne. Chciałabym, żeby Harry wyskoczył mi z lodówki. Z lodówki prosto do łóżka... Tak, to jest myśl. Czy ja, aby też nie jestem jeszcze narąbana?
-Cześć Zoe, jestem America – odzywam się jako pierwsza, ponieważ robię cokolwiek, aby przestać myśleć o Tarzanie. 
-Jestem Vicky – dogaduję zaraz niewzruszona blondynka. Tyrpię lekko Car, żeby w końcu się wysłowiła, bo jak patrzę na wzrok Białej Damy zwrócony ku niej, to mam wrażenie, że nie przeżyje dzisiejszego dnia.
-Ekhm, mam na imię Caroline. Ale mów mi Pani Caroline, z racji tego, że jestem najstarsza a ty pewnie masz jakieś piętnaście lat... - zaciskam wargi i najchętniej zakryłabym też oczy, bo mam przed sobą widok jak Margaret rzuca się na blondynkę i drastycznie ją poddusza. 
-Caroline, opanuj się – odzywa się tym razem Paul. Może chociaż on ją udobrucha.
-Nie! Nie uspokoję się! - a może jednak nie... - To wszystko jest jakieś chore! Kompletnie nikt nie liczy się z naszą opinią. Jesteśmy zasranymi laleczkami vudu w waszych pieprzonych rękach i jeszcze oczekujecie od nas jakiejś złej miny do dobrej gry! - następuje chwila ciszy, a Caroline chyba w końcu zdaje sobie sprawę, że znowu pokręciła kontekst zdania. - Ekhm, no. W każdym razie już mam tego dość i nie będę siedzieć cicho jak mysz pod miotłą.
-A kiedy ty ostatnio siedziałaś cicho jak mysz pod miotłą? - odzywa się tym razem Biała Dama. - Zawsze masz coś do powiedzenia. Zawsze ty!
-No właśnie! Bo z tego wychodzi, że jako jedyna z tego grona mam na tyle jaj, żeby nie pozwalać sobie na to, na co TY masz ochotę! A ty koleżanko lepiej zastanów się w co się pakujesz, bo kiedy już cię tu uwiążą jak psa, to nie znajdziesz ucieczki... - blondynka zwraca się do nowej laski po czym odchodzi, przy okazji się jeszcze lekko chwiejąc. Nie mam jej za złe za to co powiedziała, bo prawdą jest, że żadnej z nas nie pasuje to co się tu wyprawia i to Caroline zawsze się odzywa i tym samym jako jedyna dostaje opierdziel. 
-Wybacz Zoe za to tragiczne przedstawienie. Niestety musisz się przyzwyczaić, że jedna z twoich koleżanek ma schizofrenię... - odzywa się Biała Dama. No chyba sobie żartuje?
-A może byś tak przestała obrabiać jej dupę za plecami i czasem się zastanowiła czy sama robisz wszystko dobrze? - odzywam się tym razem ja, i sama nie wiem skąd takie bojowe nastawienie, ale czuję się z tym fajnie.
-No właśnie, America ma rację. - dzięki Vicky! - Moim zdaniem powinniśmy wszyscy ochłonąć i dać sobie czas na zapoznanie z nową sytuacją – a skąd w niej tyle mądrości z samego rana? Na ogół tak nie świeci inteligencją, a dzisiaj mnie zaskakuje. Skubana.
-Victoria dobrze mówi... - tym razem Paul przyznaje rację blondynce. - Niech każdy się z tym prześpi, a jutro będzie lepiej. - no jasneee, że będzie. A mamy jakieś inne wyjście? Jak tak, to chętnie posłucham pozostałym możliwości...
-Oby. Bo Zoe jutro wprowadza się do rezydencji, a nie chcę, żeby powstały jakieś niemiłe sytuację. - odzywa się Biała Dama, a ja po raz pierwszy mam nadzieję, że wszystko pójdzie po jej myśli, bo jak nie, to krótko mówiąc: mamy PRZESRANE.

ZOE

     Nigdy nie miałam łatwego życia. Kiedy miałam 4 lata, mój tata zginął w wypadku samochodowym. Kiedy miałam lat 6, mojej mamie pękł tętniak, który spowodował tak duże spustoszenie w jej organizmie, że zapadła w śpiączkę i po pięciu tygodniach walki o jej życie odeszła tam, gdzie dwa lata wcześniej mój tata.
     Wtedy zaczęła się dla mnie tułaczka życiowa. Najpierw trafiłam do domu dziecka. Lubiłam wszystko co się tam znajdowało. Jedzenie, ciepłe ubrania kiedy było zimno i dzieci, które rozumiały przez co przechodzę. Byłam wdzięczna za to co miałam. Moja mama, Elize, zawsze uczyła mnie szacunku do innych. I do tego co posiadamy. 
      Kiedy skończyłam czternaście lat, odwiedziła mnie pewna pani. Powiedziała, że jest moją ciocią i, że może zabrać mnie do siebie. Byłam już dość dużą dziewczyną więc, rozumiałam, że będę musiała opuścić miejsce w którym spędziłam kilka ostatnich lat. Kazała mi się spakować, zabrać najważniejsze rzeczy i obiecała, że będzie po mnie następnego dnia. Tak, jak mówiła, tak zrobiła. Ale zamiast szczęśliwego czasu dojrzewania, miałam własne piekło na ziemi. Jej mąż, mój wujek, który jak się okazało był przyrodnim bratem mojego ojca bił mnie, ciocia Felicia „zapominała” o obiedzie, ich wredne dzieciaki kradły mi i podpalały najlepsze ubrania. W ich domu spędziłam jakiś rok, kiedy w drzwiach pojawiła się pani z domu dziecka i oznajmiła, że wracam z powrotem do miejsca z którego mnie zabrano. 
       I tak czas mijał, aż do moich siedemnastych urodzin, kiedy zaczęłam planować co zrobić dalej. Czas pędził nieubłaganie. Zdawałam sobie sprawę, że za pół roku będę musiała zacząć kolejny rozdział życia. Tym razem już na własną rękę. No, a potem wydarzył się cud.
       Poznałam ją w sklepie. Kupowała jedzenie, ale nie miała tyle siły be je ze sobą zabrać, więc pomogłam dostarczyć je prosto do domu. Pani Stephanie, była to około sześćdziesięcioletnia kobieta, mieszkająca na obrzeżach Londynu. Posiadała dwa koty i największe serce na całej kuli ziemskiej. 
 - Zagram Ci coś, dziecinko. – mówiła, po czym siadała przy starym pianinie i grała, grała, grała, aż pewnego dnia, powiedziała, że chciałaby żebym coś dla niej zaśpiewała. Byłam zdziwiona, kiedy mi to zaproponowała, ale nie chciałam, żeby było jej przykro. Traktowałam ją jak babcię, której nigdy nie miałam. Więc zaśpiewałam. A ona popłakała się.
 - Twój głos... on brzmi jak głos anioła. Myślę, że jesteś do tego stworzona. Do tego, by śpiewać. 


***