AMERICA
-Wiesz, że jedziemy tylko na tydzień, prawa?
Mój chłopak zerka na mnie z LEKKIM niezrozumieniem, wylegując się na moim łóżku, w trakcie gdy ja intensywnie główkuje nad doborem garderoby.
-Wiem, ale trzeba być przygotowanym na różne ewentualności. Poza tym ty jesteś cwany, bo masz pełno ciuchów w swoim domu i nie musisz się o to martwić.
-Dobrze, poddaję się więc.
-Znakomity wybór. - mrugam do niego okiem, wywołując u niego uśmiech.
-Wiesz, że twój tata obiecał mnie zabrać na koncert Punks not dead?
-Dziwię się, że nie zabrał cię teraz kiedy ich odwiedziliśmy. Ma fiola na ich punkcie. - prycham. - Radzę ci nie okazywać zbyt dużego zachwytu, bo inaczej staniesz się jego koncertowym kompanem. A uwierz mi, że na dłuższą metę jest to strasznie męczące. I mówię ci to z własnego doświadczenia.
Śmieje się.
-Nie może być tak źle.
-Oh, jest. Uwierz. Gdy byłam mała chciałam, żeby zabrał mnie na bajkowy musical Arielki, a wiesz gdzie wylądowaliśmy?
Patrzy na mnie pytającym wzrokiem.
-Na występie The Jam.
-Niemożliwe.
-Serio. Wyobraź sobie całą salę ludzi w skórzanych kurtkach, bandanach na głowie i grubych, ćwiekowych bransoletkach. I ja. Różowa księżniczka z muszelkową koroną na głowie.
-Wiesz. Przynajmniej zaczerpnęłaś trochę rockowego klimatu. Zapewne wszystkie dzieci poszły na Arielkę, a ty na The Jam. Sądzę, że to zdecydowanie bardziej cool.
-Yeah. Dlatego z przyjemnością by cię adoptował.
-To byłoby niewygodne i problematyczne zważywszy, że regularnie posuwam jego córkę.
-Tak, cóż… Nie musi o tym wiedzieć. - wyjmuje z szafy przygotowany zestaw na wyjazd. - Sądzisz, że powinnam ubrać do tego buty na obcasie? - patrzę na niego mając nadzieję, że rozwiąże wszystkie moje problemy, ale on wydaje się cały czas patrzeć mnie tym jednym, zdezorientowanym wzrokiem.
-Chcesz na dwudziestogodzinną podróż samolotem ubrać garnitur i buty na obcasie?
-A co, przesadzę?
-Cóż… Przesada to naprawdę życzliwe słowo.
Załamuję ręce. Siadam na łóżku z jękiem.
-Chcę wyglądać perfekcyjnie na spotkanie z twoją mamą.
-Wiem, ale nie musisz też udawać kogoś innego. Jakbyś zareagowała jakbym na spotkanie z twoimi rodzicami ubrał garnitur i lakierkowe buty? - obejmuje mnie ramionami.
-Pomyślałabym, że nieźle ci odbiło. I że dość mocno zawróciłam ci w głowie.
-Zawróciłaś, to prawda… - zwraca uwagę. - Ale garnitur to byłby zdecydowanie dziwaczny pomysł.
-To dlatego bo ty nie nosisz garniturów!
Wzdycham.
-Wiesz co? Rób jak uważasz. - całuje mnie w policzek. - Ale moja mama na pewno nie zwróci uwagę na to jak jesteś ubrana. Zapewne bardziej będzie martwiła się o to czy smakuje ci jej kuchnia.
-Masz rację. - uśmiecham się. - Ubiorę się na luzie.
Wstaję, podchodząc do szafy.
-To która kurtka?
Do tej pory byłam w Australii dwa razy. I za każdym razem, ta ponad dwudziestogodzinna podróż odbijała się na moim stanie fizycznym jak i psychicznym przez kolejne trzy dni.
Kiedy wysiadłam z samolotu, wciąż nie czułam się najlepiej, ale obecność Ashton’a sprawiła, że przetrwałam ten lot o wiele lepiej niż poprzednie.
Teraz kiedy jesteśmy w drodze do jego rodzinnego domu, czuję, że mam nogi jak z waty, a oddech staje się coraz płytszy.
Nie pamiętam kiedy tak bardzo się denerwowałam.
I muszę przyznać, że nie jest to zbyt przyjemne uczucie.
Rodzinny dom Ashton’a nie różni się od pozostałych domków w tej okolicy. Jest zadbany, niezbyt wielki i bardzo uroczy.
Na zewnątrz widnieje dużo zieleni, a z boku dostrzegam samotnie rosnące piękne brzoskwiniowe drzewo.
Kiedy wchodzimy do środka, wita nas zapach paproci, świeżych jabłek i cynamonu.
A także widok kilkorga ludzi, którzy wydają się być zachwyceni nie tylko widokiem Ashton’a, ale i moim.
-Mój chłopiec! - blondynka z ogromnym uśmiechem na ustach przytula wylewnie szatyna. Wiem, że to jego mama bo widziałam ją na zdjęciach. Zresztą jak każdego w tym pokoju.
-Cześć mamo. - mój chłopak trzyma swoją mamę w uścisku przed dłuższy czas, a ja mam wrażenie, że za moment polecą mi pierwsze łzy.
Nie mogę się wzruszać w takim momencie bo to byłoby conajmniej dziwne.
-A to musi być America! - Anne klaszcze w dłonie, spozierając na mnie jak na własne dziecko. Nie wiem czy kiedykolwiek ktoś patrzył na mnie z tak wielką matczyną miłością, oprócz mojej własnej mamy.
-Tak, to jest właśnie Ami. Ami, to moja rodzina. Mama, Steven, Hope i Harry.
-Dzień dobry. - kiwam głową z uśmiechem. - Nie mogłam się doczekać, aż was poznam.
-A my nie mogliśmy się doczekać, żeby poznać ciebie moja kochana! - Ann podchodzi do mnie i tuli w swoich ramionach. Jest cudowna. Naprawdę niesamowita.
-Taka piękna dziewczyn… Wspaniała! - komplementuje mnie, i chyba naprawdę się zaraz popłaczę.
-Witaj Americo. Wybacz żonie, ale strasznie cieszyła się na twój przyjazd. Jestem ojczymem Ashton’a- sympatyczny mężczyzna tuli mnie do siebie zaraz po Ann.
-Tak, Ashton wiele o panu mówił. Bardzo miło pana widzieć. - uśmiecham się i spoglądam na rodzeństwo mojego chłopaka. - A to pewnie najlepszy piłkarz w rodzinie i urocza artystka!
-Lubię cię! - Harry mruga do mnie okiem, podając mi dłoń. Kiedy nieco się schylam, całuje mój policzek.
-Mały podrywacz. - komentuje Ash, na co chichoczę.
Kiedy przychodzi czas na Hope, widzę, że ręce jej się nieco trzęsą.
-O matko, jestem strasznie podekscytowana. - bierze głęboki wdech. - Jestem twoją wielką fanką.
-Oh, dziękuję. Ja jestem fanką twojego brata. - śmieję się, opatulając ją ramieniem. -Sama robisz sobie makijaż? - zwracam uwagę na jej piękną twarz, którą zdobi naprawdę profesjonalnie zrobiony make-up.
-Tak. Czasem amatorsko maluje siebie i koleżanki. Oglądam dużo youtuba.
-Wow. - komentuję. - Jestem pewna, że takimi umiejętnościami chciałby się pochwalić nie jeden makijażysta w Hollywood.
-Naprawdę? - patrzy na mnie zdziwiona. - To bardzo miłe.
Przez ostatnie kilka godzin czuję się jak na najlepszych wakacjach w życiu i to w naprawdę doborowym towarzystwie.
Ashton jakiś czas temu zdecydował się na drzemkę, ale ja postanowiłam nie tracić ani minuty na sen. Od przyjazdu do tego domu czuję w całym ciele tak wielką ilość endorfin, że chyba nie potrafiłabym zasnąć.
Jak się okazało, to była bardzo dobra decyzja, bo dowiedziałam się wielu interesujących faktów z życia rodziny i spędziłam naprawdę cudowny czas.
-Przeprowadziłaś się z Londynu do Los Angeles, prawda? - pyta Ann, stawiając na stole cztery filiżanki herbaty.
Harry zdążył się chyba znudzić naszymi rozmowami i poszedł bawić się z Aspen. Cudownym białym kundelkiem w brązowe łaty, który szybko skradł moje serca i stał się moim pupilem.
W kąciku dyskusyjnym zostałam więc ja, Ann, Steven i Hope.
-Tak. Wychowywałam się w Bristolu, później mieszkałam w Londynie. Dopiero dwa miesiące temu zdecydowałam się na przeprowadzkę do LA.
-Oh, przepiękne miasto, prawda? Byliśmy tam kilka razy.
-Tak. Niesamowite. Zresztą jest naprawdę mało miejsc na świecie, które mi się nie podobają. Sydney też jest wspaniałe.
-Sydney to nasz dom i nie zamieniłabym tego miasta na nic innego w świecie. - opowiada Ann, zerkając przelotnie na córkę. - Choć Hope chętnie by stąd wyfrunęła.
-Hm… - patrzę na nią. - Gdzie chciałabyś pojechać?
-Do Los Angeles oczywiście! - mówi podekscytowana, ale widzę po jej minie, że traktuje to jako marzenie, które wydaje się być odległe do spełnienia.
-Chciała przyjechać do Ashton’a na wakacje w tamtym roku, ale chłopcy mieli trasę i niestety nie zgrali się w czasie. No, a teraz kiedy Hope kończy liceum, intensywnie myślała nad studiami w Los Angeles. - mówi smutno Ann. Jestem pewna, że nie widzi jej się przeprowadzka córki. I to na całkowicie inny kontynent.
Z jednej strony wcale się jej nie dziwię.
Opuszczenie domowego gniazdka przez dziecko musi być dla matki niebywale bolesne.
Jasne, że spełnianie marzeń i kroczenie swoją ścieżką jest ważne, ale jednak nie pozostawia to wątpliwości, że matka jest matką i myśli o swoich dzieciach przez całe swoje życie.
Hope wzdycha.
-Studia w Los Angeles to na pewno cudowne doświadczenie. Ale musisz się zastanowić czy faktycznie chciałabyś opuszczać rodzinę i wszystkich przyjaciół, których tu masz. I czeka cię naprawdę trudna decyzja. - biorę jej dłoń w swoją. - Też musiałam ją kiedyś podjąć. I choć moja przeprowadzka nie wymagała aż tak wielu kilometrów, to jednak czasem czułam się jakby odległość pomiędzy mną a moimi bliskimi była nieobliczalna. Tak rzadko ich widywałam, że czasami ta tęsknota mnie zabiła. Ale czasem trzeba coś poświęcić, żeby kroczyć za swoimi marzeniami. - zerkam przelotnie na Ann, a potem znów powracam do Hope. - Nie ważne jaką decyzję podejmiesz jestem pewna, że razem z rodzicami znajdziecie na to złoty środek.
Kiedy Ashton do nas dołącza, w ogrodzie słychać lawinę śmiechów i stale niezamykające się buzie.
Okazuje się, że mój stres związany z zapoznaniem rodziny Irwin był zupełnie niepotrzebny, ponieważ przy tych ludziach po prostu nie da się czuć niekomfortowo.
-Chyba sporo mnie ominęło. - szatyn opatula mnie ramionami, całując w policzek. Uśmiecham się, patrząc na niego z dołu.
-Tak. Zdecydowanie masz czego żałować.
-Właśnie opowiadałam Ami jak poszedłeś na swój bal licealny i kilka razy pytałeś mnie kiedy powinieneś pocałować tę dziewczynę.
Szatyn wzdycha.
-Tak, cóż… Teraz rozumiem złość na twoich rodziców, kiedy cię przy mnie kompromitowali. - mówi do mnie, siadając obok.
-Był naprawdę uroczym dżentelmenem. - opowiada dalej Ann. - Wciąż jest!
-Tak, przyznaję ci rację. Wspaniale go wychowałaś. - uśmiecham się, po chwili się poprawiając. - Wychowaliście. - spoglądam również na Steven’a, bo jednak również odegrał w tym dużą rolę.
Gdyby nie on, Ashton wychowywał by się bez ojca i nie wiadomo jak wtedy potoczyłoby się jego życie.
-Pewnego razu, a było to chyba pięć lat temu? - zastanawia się przez chwilę blondynka. - Zadzwonili do mnie ze szpitala informując, że mój syn jest ranny. - moje serce zaczyna bić szybciej, ponieważ nie znałam tej historii i wręcz otacza mnie niepokój i strach kiedy myślę, że taka sytuacja miałaby mieć miejsce. - Okazało się, że jakiś sukinkot drasnął go nożem, kiedy mój syn starał się pomóc pewnej dziewczynie, którą napastnik okładał pięściami.
-O mój boże… - zdołam wyszeptać, bo to, że jestem w szoku, to naprawdę mało powiedziane. Zerkam na Ashton’a, który wydaje się być o wiele bardziej spokojny niż ja i chyba już dawno zapomniał o tej sytuacji.
-Byłam wtedy przerażona, ale i dumna wiedząc, że mój chłopiec zachował się tak dojrzale i pomimo, że był sam, zareagował w taki sposób.
-Mamo, każdy by się tak zachował na moim miejscu.
-Nie prawda. - protestuję. - Kiedy byłam młodsza, wiele razy byłam świadkiem przemocy na ulicach. Zazwyczaj ludzie to po prostu olewali, nie chcąc sami się wrobić w kłopoty.
-America ma racje. - wtrąca się Steven. - Wielu facetów nie ma wystarczająco jaj, żeby coś takiego zrobić. Weźmy na przykład tego gościa. Bił swoją kobietę, ale kiedy postawił mu się równy, wyciągnął nóż. Nie ma prawa nazywać się mężczyzną.
-What a fucker… - tracę kontrolę nad tym co mówię, ale po chwili się opamiętuję, zakrywając dłonią usta, szybko przepraszając.
Ann śmieje się w moją stronę.
-Cóż, to prawda. W każdym razie dziękuję bogu, że nie wydarzyło się nic poważniejszego.
Odwracam się do mojego chłopaka patrząc na niego z dumą.
Przez opowieść Ann czuję, że kocham go jeszcze bardziej.
Kocham. Tak.
I w żaden sposób nie boję się tego powiedzieć bo to czysta prawda.
I choć nigdy nie wierzyłam, że przez tak krótki okres czasu może mnie wypełnić tak silne uczucie, to nie mam innego wytłumaczenia na to, co teraz dzieje się w mojej głowie i sercu.
Z doświadczenia wiem jak wygląda miłość.
Miałam okazję jej doświadczyć.
Ale to co czuję teraz, jest zdecydowanie czystsze i jaśniejsze w porównaniu do tego, co czułam kiedyś do kogoś innego.
Jakby… lepsze.
Wyciągam rękę do jego policzka, dotykając jego skóry.
-You are a really hero, my love.
Na drugi dzień wraz z Ashton’em postanawiamy iść pozwiedzać troche miasta. To znaczy, zwiedzać będę ja, ponieważ on zapewne zna je jak własną kieszeń. Na doczepkę bierzemy ze sobą Harry’ego i Hope, ponieważ niesamowicie pragnę spędzić trochę czasu z jego rodzeństwem.
Wbrew pozorom, siedem dni to niekoniecznie długi okres na załapanie więzi, dlatego chcę wykorzystać każdą daną mi sekundę.
Mam wrażenie, że tego dnia robimy wręcz setki kilometrów. Odwiedzamy takie zabytki jak Opera House, Harbour Bridge, Sydney Tower oraz Jackson Port.
Każde z tych miejsc ma w sobie coś magicznego i to coś niesamowicie przyciąga mnie do tego miasta.
Myślę, że z radością mogłabym tu zamieszkać, ale po krótkim przemyśleniu stwierdzam, że muszę trochę przystopować z moimi przeprowadzkami bo zapewne przyprawię tym moją mamę o zawał serca.
Pod koniec dnia siadamy w jednej z miejscowych restauracji, aby w końcu zapodać naszym brzuchom to, o czym marzyły przez ostatnie kilka godzin.
Ashton zamawia wszystko co jego zdaniem KONIECZNIE powinnam spróbować będąc w Australii. Widzę, że jest strasznie dumny z tego miejsca i cieszy się, że ja również mam okazję je odkryć.
Pierwsza potrawa, która szczerze powiedziawszy przyprawia mnie o zawrót głowy i bóle żołądka to Witchetty grubs, czyli duże, białe larwy ciem. Podobno są typową australijską przystawką, która jest bardzo smaczna i ma przyjemnie orzechowy smak. I dopóki nie spróbuję, nie jestem w stanie w to uwierzyć.
-Boje się. - mówię, zerkając na Hope, mając nadzieję, że jakoś mnie z tego wybroni.
-To nie takie złe jak się wydaję uwierz mi na słowo, nie dałabym ci zrobić krzywdy. - pociesza mnie, ale bolesna świadomość, że przede mną leży talerz, w którym porusza się żywe „coś” wciąż pozostaje niepokonana.
-Co mam zrobić?
-Musisz najpierw oderwać główkę i wycisnąć resztę. Jak chcesz możesz też zjeść w całości, ale nawet ja nie jestem aż tak hardcorowy.
-Boże, boże, boże…- skamlam.
-Nie musisz tego jeść. - Ashton śmieje się, a ja patrzę na niego wzrokiem, który nie wiem czy pokazuje złość, załamanie czy może bezradność. A może i wszystko jednocześnie?
-Dobra. - decyduję się i robię dokładnie to, o czym mówił przed chwilą. Szybko wkładam larwę do buzi i przeżuwam przez kolejne kilka sekund z zamkniętymi oczami.
-I jak? - pyta mnie Harry, lekko przerażony. Chyba wczuł się w moje przeżywanie tak bardzo, że sam dostał niemałego stracha.
-W sumie to nie wiem, bo przez ten stres zapomniałam o doznaniach smakowych.
Dalej na tapecie mamy najbardziej popularną pastę na całym kontynencie.
Vegemite z wyglądu przypomina nutelle o ciemniejszej barwie.
Wzrok Ashton’a jest nie do odszyfrowania, za to Hope patrzy na mnie w taki sposób, że podejrzewam, iż moje przekonanie podobieństwa do nutelli jest jednak błędne.
-Pamiętaj, że nie wszystko jest tym na co wygląda. - odzywa się szatynka.
-To dopiero druga potrawa, a ja się zaraz posikam ze strachu. Jestem tchórzliwą fretką.
-To prawda. Musisz być twarda. To same wspaniałości. Ja z radością próbowałem twoich narodowych potraw.
-Tak, ale żadne z nich nie było żywe.
-Racja. - komentuje, zdając sobie sprawę z tej istotnej kwestii.
-Okej.
Próbuję czarnej konsystencji, którą od razu wypluwam.
Tak. To zdecydowanie nie to, czego oczekiwałam.
-Przepraszam. - mówię, wycierając usta.
-Nie masz za co. Ja też tego nienawidzę. - Hope robi zniesmaczoną minę.
-Nie wiem o co wam chodzi. - wtrąca się tym razem Harry. Jednym płynnym ruchem palca nabiera na niego pastę i wsadza ją sobie do buzi. Jestem pewna, że mój żołądek jak i żołądek Hope robią w tym momencie trzykrotnego fikołka. - Yummy!
Ashton śmieje się i czochra swojego brata po głowie.
-That’s my boy!
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz