Nowy Jork wydaje
mi się teraz otępiały i przepełniony. Mam wrażenie, że potrzebuję przestrzeni,
której teraz nie dostaję. Taksówka porusza się zdecydowanie zbyt wolno, w
porównaniu do mojego serca które niebezpiecznie przyśpiesza. Jeszcze chwilę temu,
kiedy trzymałam telefon przy uchu i dowiedziałam się, że Everly umiera… miałam
wrażenie, że umieram wraz z nią. Teraz? Teraz czuję, że choć zaakceptowałam to
wszystko co się właśnie dzieje, zaczynam się również bać. Strach przed
spojrzeniem w jej gasnące oczy przyprawia mnie o skurcz żołądka. Jestem przerażona
i zarazem odważna - muszę tam z nią być. Nie mogło mnie być nigdzie indziej.
❖
Ręce mi się trzęsą i mam wrażenie, że
zaraz zwymiotuję. Przed chwilą strąbiłem jakiegoś leniwego kierowcę. Jestem przerażony,
a zarazem tak szczęśliwy. Dostałem telefon. Zoey rodzi. Na świat przychodzi
moje dziecko. Nasze dziecko. Mały Nevan Murphy Horan zawita w tym świecie,
uzupełniając naszą rodzinę. Nie mogę uwierzyć, że się to dzieje. Będę ojcem. Będę
odpowiedzialny za życie innego człowieka. Będę trzymał jego maleńką dłoń i
prowadził przez życie, pokazując najpiękniejsze jego elementy. Jestem
spełniony. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego początku roku.
❖
Będę trzymać ją za dłoń, mówić do niej.
Everly była małym światłem w ciemności, które pojawiło się ostatnio w moim
życiu. Dopiero teraz dostrzegam, że pojawiła się w idealnym momencie mojej upadającej egzystencji. W momencie, kiedy wszystko waliło się w drobny mak, była cegiełką do
wysokiego muru, którym odgrodziłam się z alkoholową przeszłością. Pozwoliła mi
skupić się na sobie, żebym nie skupiała się na własnych problemach. I tak,
dzięki tej wiotkiej, blond istocie zapomniałam jak ostatnio życie mnie
potraktowało. Dzięki niej… jestem tu gdzie teraz, chociaż zaraz będziemy
musiały się pożegnać. Nie na dzień. Na tydzień. Lecz na zawsze. Docieram w końcu do szpitala. Biegnę bez butów, a kiedy z oddali zauważa mnie doktor który często się nią zajmował, na jego usta wpływa blady ślad uśmiechu.
- Jest z nią pielęgniarka - lekarz zatrzymuje
mnie przed wejściem. Dotyka mojego ramienia. Chce mnie pocieszyć i może trochę
mu się to udaje - Dostała zapaści. Praktycznie nie ma z nią kontaktu. Niech się
pani z nią pożegna, pani Victorio.
Docieram do szpitala, parkuję i biegnę
ile sił mam w nogach. Pewnie mam szaleństwo i panikę w oczach, ale jestem
niemal pewien, że nie ja pierwszy. Zatrzymuję pielęgniarkę, ciężko dysząc.
- Moja żona niedawno przyjechała… - biorę
głęboki oddech - Rodzi…
- Oddział położniczy w tamtą stronę.
Słyszę jeszcze gratulacje z jej ust,
ale nie mam głowy do podziękowań. Biegnę, a kiedy w końcu ktoś udziela mi
konkretnej odpowiedzi w której sali znajduje się Zoey, staję przed drzwiami i uspokajam
oddech. Ja z nas dwóch muszę być dzielny. To ja muszę dopingować ją w tym
niełatwym dniu. Dzięki jej ciału, przez dziewięć miesięcy rosło życie. To dzięki
niej będę miał syna, bo to ona dbała o siebie, dbała o niego i… wzruszenie
wiąże mi gardło. Czuję jak ciepłe łzy napływają mi do oczu. Naciskam klamkę.
Otwieram drzwi.
- Niall, jesteś… - mówi, po czym wydaje z
siebie głośny jęk. Podchodzę do niej, ujmuję dłoń. Szybkimi ruchami powiek
staram się usunąć łzy z moich oczu.
- Jestem - mam wrażenie, że wszechświat się
zatrzymuję kiedy na siebie patrzymy. Moja żona jest już cała zaczerwieniona, a
strużka potu spływa po jej policzku.
- To się dzieje - dostaje skurczu, bo zamyka
oczy i znów głośno sapie - To się naprawdę dzieje.
- Dziesięć centymetrów - słyszymy czyjś głos. Są
tu inni ludzie. Jestem w takim amoku, że nawet ich nie zauważyłem - Zaczynamy.
Bez namysłu wbiegam do jej sali. Zwalniam
w momencie, kiedy zauważam jej ciało leżące wzdłuż łóżka, w totalnym bezruchu. Klatka
piersiowa unosi się i opada, ale tak nieznacznie, że prawie uwierzyłam, że ją
straciłam.
Ale nie. Pielęgniarka spogląda jeszcze
na parametry na monitorze. Serce bije. Słabo.
- Ev… - wyduszam. Ciepła łza rozpaczy spływa
po moim policzku. Pielęgniarka wychodzi niemal niezauważona. Rzeczywistość uderza
mnie mocno w brzuch. Może miałam nadzieję, że to jednak sen? Może wierzyłam, że
ona jeszcze nie odchodzi?
- Ev…
EV…
EVERLY… LEE… SIOSTRO.
Podchodzę do jej łóżka szpitalnego. Jej
twarz jest spokojna. Wiem, że ból powoli odpuszcza. Nie ma na niej żadnej zmarszczki,
zmartwienia. I chociaż wygląda jakby jej nie było… Ona jeszcze tu jest.
- Ev… - mówię przez łzy, klękając przy jej łóżku
- Ev, pamiętasz jak pojawiłaś się w moich drzwiach i powiedziałaś, że jesteś
moją siostrą?
Ujmuję jej dłoń, kruchą, wręcz
przeźroczystą i policzkiem dotykam jej skóry. Chcę jeszcze przez chwilę czuć
ciepło jej ciała.
- Nie wierzyłam, że mogę mieć jeszcze jedną
siostrę, ale jednak. Jesteś tu. Ze mną. Mam nadzieję, że mnie słyszysz… Bo nigdy
nie zdążyłam Ci powiedzieć, że bardzo Ci dziękuję. Za wszystko co dla mnie
zrobiłaś. Pewnie teraz powiedziałabyś, że przesadzam, ale momentami bywałaś za
skromna. Strasznie mnie to wkurzało.
Śmieję się przez łzy. Unoszę głowę.
- Jesteś teraz taka spokojna... Jestem z Ciebie dumna... Byłaś dzielna, Ev…
cholernie dzielna.
- Zoey, dasz radę. Jesteś dzielna - mówię do
niej, kiedy nadchodzi kolejny skurcz, a ona zaczyna przeć.
- Widzę główkę.
- Widać główkę - powtarzam słowa pana doktora,
dla pewności, gdyby Zoey nie dosłyszała tego wcześniej. Patrzy mi w oczy,
zmęczona i przepełniona bólem.
- Kocham Cię, Niall - znów zaczyna przeć,
wydając z siebie głośny krzyk - Ale nigdy więcej mi tego nie rób, do
cholery!!!!
Śmieję się przez łzy. Choć patrzę jak
cierpi, nigdy nie widziałem jej piękniejszej. Nie w momencie kiedy mówiła mi
tak przed ołtarzem, nie kiedy po praz pierwszy się kochaliśmy, nie kiedy
powiedziała mi o ciąży.
TERAZ - TERAZ ZOEY JEST NAJPIĘKNIEJSZA.
❖
Mijają minuty, może godziny. Choć podłoga
przez chwilę wydawała mi się niewygodna i zimna, teraz przyzwyczaiłam się do
jej tekstury. Nucę pod nosem kołysanki które śpiewała mi moja mama kiedy byłam
mała. Mam wrażenie, że melodia wydostająca się z moich ust idealnie współgra z
odgłosem z monitora.
Aż nagle cichnie. Ja wraz z nią.
Ostatni krzyk. Cisza, a potem jego
płacz. Słyszę jego płacz. Kieruję wzrok w stronę doktora, który unosi go wyżej
by pielęgniarka mogła owinąć, ale wcześniej prosi mnie do siebie. Podaje dziwne
nożyczki, po czym mówi:
- Pępowina - a ja niezgrabnie, trzęsącymi się
rękoma przecinam ją.
Mam wrażenie, że ktoś odciął mi
powietrze od płuc. I chociaż krzyczę nikt mnie nie słyszy. A może nie krzyczę? Wiem,
że płaczę. Łkam, szlocham, raz bezgłośnie, raz dosłownie wyjąc.
- Ev…
Czuję jak czyjeś dłonie odciągają mnie
do niej. Nie do końca zdaję sobie sprawę, gdzie się znajduję. Jak mam na imię. Co
czuję. Czego nie czuję. Widzę zamazane postaci, krzątające się po
pomieszczeniu. W końcu napieram na ścianę, powoli po niej zjeżdżając. Łapię urywane
oddechy.
- Data i godzina zgonu, 24 stycznia, godzina
druga dwadzieścia dwie.
Zoey urodziła nam syna. Nevan przyszedł
na świat 24 stycznia o godzinie drugiej czterdzieści w stanie Kalifornia, w
UCLA Medical Center w Los Angeles. Trzymam właśnie w dłoniach największy cud
jaki kiedykolwiek mógł mi się przydarzyć.
- Jest piękny - Zoey spogląda do zawiniątka,
dotykając opuszkiem palca jego policzka.
- Tak mocno was kocham - całuję jej czoło, po
czym oddaję syna w jej ramiona, a sam zgrabnie usadawiam się na wolnej
przestrzeni łóżka.
- Jesteś naszym małym cudem. Naszym światem.
Szepczę. Czuję ciepło ciała Zoey i
cichy świst oddechów tego małego stworzenia. W tej chwili nie potrzebuję nic
więcej.
Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na
świecie. Jestem najszczęśliwszy.
Everly pożegnała się z tym światem o godzinie
drugiej dwadzieścia dwie, dwudziestego czwartego stycznia. Nowy Jork otworzył
na nią milion możliwości, ale także był ostatnim świadkiem jej istnienia. To
tutaj Everly namalowała najpiękniejsze obrazy, znalazła wymarzoną pracę i
poznała ludzi dzięki którym smak życia był wyraźny i nic nigdy nie było tak
apetyczne jak tutaj.
Everly była młodą, ambitną, radosną
kobietą, której nigdy nie dane było zasmakować życia matki czy żony.
Ale dzięki niej ja znów zasmakowałam
życia. Dzięki niej jestem, oddycham, rozumiem. Rozumiem więcej niż kiedykolwiek
rozumiałam.
I choć jej już nie ma, ja jestem i dla
niej… dla niej znów muszę być najszczęśliwsza.
Najszczęśliwsza.
"While I thought that I was learning how to live, I have been learning how to die."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz