niedziela, 29 grudnia 2019

E21S5. For life and death are one, even as the river and the sea are one.

Music on
               
              Nowy Jork wydaje mi się teraz otępiały i przepełniony. Mam wrażenie, że potrzebuję przestrzeni, której teraz nie dostaję. Taksówka porusza się zdecydowanie zbyt wolno, w porównaniu do mojego serca które niebezpiecznie przyśpiesza. Jeszcze chwilę temu, kiedy trzymałam telefon przy uchu i dowiedziałam się, że Everly umiera… miałam wrażenie, że umieram wraz z nią. Teraz? Teraz czuję, że choć zaakceptowałam to wszystko co się właśnie dzieje, zaczynam się również bać. Strach przed spojrzeniem w jej gasnące oczy przyprawia mnie o skurcz żołądka. Jestem przerażona i zarazem odważna - muszę tam z nią być. Nie mogło mnie być nigdzie indziej.


         Ręce mi się trzęsą i mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Przed chwilą strąbiłem jakiegoś leniwego kierowcę. Jestem przerażony, a zarazem tak szczęśliwy. Dostałem telefon. Zoey rodzi. Na świat przychodzi moje dziecko. Nasze dziecko. Mały Nevan Murphy Horan zawita w tym świecie, uzupełniając naszą rodzinę. Nie mogę uwierzyć, że się to dzieje. Będę ojcem. Będę odpowiedzialny za życie innego człowieka. Będę trzymał jego maleńką dłoń i prowadził przez życie, pokazując najpiękniejsze jego elementy. Jestem spełniony. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego początku roku.


         Będę trzymać ją za dłoń, mówić do niej. Everly była małym światłem w ciemności, które pojawiło się ostatnio w moim życiu. Dopiero teraz dostrzegam, że pojawiła się w idealnym momencie mojej upadającej egzystencji. W momencie, kiedy wszystko waliło się w drobny mak, była cegiełką do wysokiego muru, którym odgrodziłam się z alkoholową przeszłością. Pozwoliła mi skupić się na sobie, żebym nie skupiała się na własnych problemach. I tak, dzięki tej wiotkiej, blond istocie zapomniałam jak ostatnio życie mnie potraktowało. Dzięki niej… jestem tu gdzie teraz, chociaż zaraz będziemy musiały się pożegnać. Nie na dzień. Na tydzień. Lecz na zawsze. Docieram w końcu do szpitala. Biegnę bez butów, a kiedy z oddali zauważa mnie doktor który często się nią zajmował, na jego usta wpływa blady ślad uśmiechu.
 - Jest z nią pielęgniarka - lekarz zatrzymuje mnie przed wejściem. Dotyka mojego ramienia. Chce mnie pocieszyć i może trochę mu się to udaje - Dostała zapaści. Praktycznie nie ma z nią kontaktu. Niech się pani z nią pożegna, pani Victorio.

 ❖

         Docieram do szpitala, parkuję i biegnę ile sił mam w nogach. Pewnie mam szaleństwo i panikę w oczach, ale jestem niemal pewien, że nie ja pierwszy. Zatrzymuję pielęgniarkę, ciężko dysząc.
 - Moja żona niedawno przyjechała… - biorę głęboki oddech - Rodzi…
 - Oddział położniczy w tamtą stronę.
         Słyszę jeszcze gratulacje z jej ust, ale nie mam głowy do podziękowań. Biegnę, a kiedy w końcu ktoś udziela mi konkretnej odpowiedzi w której sali znajduje się Zoey, staję przed drzwiami i uspokajam oddech. Ja z nas dwóch muszę być dzielny. To ja muszę dopingować ją w tym niełatwym dniu. Dzięki jej ciału, przez dziewięć miesięcy rosło życie. To dzięki niej będę miał syna, bo to ona dbała o siebie, dbała o niego i… wzruszenie wiąże mi gardło. Czuję jak ciepłe łzy napływają mi do oczu. Naciskam klamkę. Otwieram drzwi.
 - Niall, jesteś… - mówi, po czym wydaje z siebie głośny jęk. Podchodzę do niej, ujmuję dłoń. Szybkimi ruchami powiek staram się usunąć łzy z moich oczu.
 - Jestem - mam wrażenie, że wszechświat się zatrzymuję kiedy na siebie patrzymy. Moja żona jest już cała zaczerwieniona, a strużka potu spływa po jej policzku.
 - To się dzieje - dostaje skurczu, bo zamyka oczy i znów głośno sapie - To się naprawdę dzieje.
 - Dziesięć centymetrów - słyszymy czyjś głos. Są tu inni ludzie. Jestem w takim amoku, że nawet ich nie zauważyłem - Zaczynamy.

 ❖

         Bez namysłu wbiegam do jej sali. Zwalniam w momencie, kiedy zauważam jej ciało leżące wzdłuż łóżka, w totalnym bezruchu. Klatka piersiowa unosi się i opada, ale tak nieznacznie, że prawie uwierzyłam, że ją straciłam.
         Ale nie. Pielęgniarka spogląda jeszcze na parametry na monitorze. Serce bije. Słabo.
 - Ev… - wyduszam. Ciepła łza rozpaczy spływa po moim policzku. Pielęgniarka wychodzi niemal niezauważona. Rzeczywistość uderza mnie mocno w brzuch. Może miałam nadzieję, że to jednak sen? Może wierzyłam, że ona jeszcze nie odchodzi?
 - Ev…
         EV… EVERLY… LEE… SIOSTRO.
         Podchodzę do jej łóżka szpitalnego. Jej twarz jest spokojna. Wiem, że ból powoli odpuszcza. Nie ma na niej żadnej zmarszczki, zmartwienia. I chociaż wygląda jakby jej nie było… Ona jeszcze tu jest.
 - Ev… - mówię przez łzy, klękając przy jej łóżku - Ev, pamiętasz jak pojawiłaś się w moich drzwiach i powiedziałaś, że jesteś moją siostrą?
         Ujmuję jej dłoń, kruchą, wręcz przeźroczystą i policzkiem dotykam jej skóry. Chcę jeszcze przez chwilę czuć ciepło jej ciała.
 - Nie wierzyłam, że mogę mieć jeszcze jedną siostrę, ale jednak. Jesteś tu. Ze mną. Mam nadzieję, że mnie słyszysz… Bo nigdy nie zdążyłam Ci powiedzieć, że bardzo Ci dziękuję. Za wszystko co dla mnie zrobiłaś. Pewnie teraz powiedziałabyś, że przesadzam, ale momentami bywałaś za skromna. Strasznie mnie to wkurzało.
         Śmieję się przez łzy. Unoszę głowę.
 - Jesteś teraz taka spokojna... Jestem z Ciebie dumna... Byłaś dzielna, Ev… cholernie dzielna.

 ❖

 - Zoey, dasz radę. Jesteś dzielna - mówię do niej, kiedy nadchodzi kolejny skurcz, a ona zaczyna przeć.
 - Widzę główkę.
 - Widać główkę - powtarzam słowa pana doktora, dla pewności, gdyby Zoey nie dosłyszała tego wcześniej. Patrzy mi w oczy, zmęczona i przepełniona bólem.
 - Kocham Cię, Niall - znów zaczyna przeć, wydając z siebie głośny krzyk - Ale nigdy więcej mi tego nie rób, do cholery!!!!
         Śmieję się przez łzy. Choć patrzę jak cierpi, nigdy nie widziałem jej piękniejszej. Nie w momencie kiedy mówiła mi tak przed ołtarzem, nie kiedy po praz pierwszy się kochaliśmy, nie kiedy powiedziała mi o ciąży.
         TERAZ - TERAZ ZOEY JEST NAJPIĘKNIEJSZA.

        ❖

         Mijają minuty, może godziny. Choć podłoga przez chwilę wydawała mi się niewygodna i zimna, teraz przyzwyczaiłam się do jej tekstury. Nucę pod nosem kołysanki które śpiewała mi moja mama kiedy byłam mała. Mam wrażenie, że melodia wydostająca się z moich ust idealnie współgra z odgłosem z monitora.
         Aż nagle cichnie. Ja wraz z nią.

 ❖

         Ostatni krzyk. Cisza, a potem jego płacz. Słyszę jego płacz. Kieruję wzrok w stronę doktora, który unosi go wyżej by pielęgniarka mogła owinąć, ale wcześniej prosi mnie do siebie. Podaje dziwne nożyczki, po czym mówi:
 - Pępowina - a ja niezgrabnie, trzęsącymi się rękoma przecinam ją.

 ❖

         Mam wrażenie, że ktoś odciął mi powietrze od płuc. I chociaż krzyczę nikt mnie nie słyszy. A może nie krzyczę? Wiem, że płaczę. Łkam, szlocham, raz bezgłośnie, raz dosłownie wyjąc.
 - Ev…
         Czuję jak czyjeś dłonie odciągają mnie do niej. Nie do końca zdaję sobie sprawę, gdzie się znajduję. Jak mam na imię. Co czuję. Czego nie czuję. Widzę zamazane postaci, krzątające się po pomieszczeniu. W końcu napieram na ścianę, powoli po niej zjeżdżając. Łapię urywane oddechy.
 - Data i godzina zgonu, 24 stycznia, godzina druga dwadzieścia dwie.

 ❖

         Zoey urodziła nam syna. Nevan przyszedł na świat 24 stycznia o godzinie drugiej czterdzieści w stanie Kalifornia, w UCLA Medical Center w Los Angeles. Trzymam właśnie w dłoniach największy cud jaki kiedykolwiek mógł mi się przydarzyć.
 - Jest piękny - Zoey spogląda do zawiniątka, dotykając opuszkiem palca jego policzka.
 - Tak mocno was kocham - całuję jej czoło, po czym oddaję syna w jej ramiona, a sam zgrabnie usadawiam się na wolnej przestrzeni łóżka.
 - Jesteś naszym małym cudem. Naszym światem.
         Szepczę. Czuję ciepło ciała Zoey i cichy świst oddechów tego małego stworzenia. W tej chwili nie potrzebuję nic więcej.
         Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Jestem najszczęśliwszy.

 ❖

         Everly pożegnała się z tym światem o godzinie drugiej dwadzieścia dwie, dwudziestego czwartego stycznia. Nowy Jork otworzył na nią milion możliwości, ale także był ostatnim świadkiem jej istnienia. To tutaj Everly namalowała najpiękniejsze obrazy, znalazła wymarzoną pracę i poznała ludzi dzięki którym smak życia był wyraźny i nic nigdy nie było tak apetyczne jak tutaj.
         Everly była młodą, ambitną, radosną kobietą, której nigdy nie dane było zasmakować życia matki czy żony.
         Ale dzięki niej ja znów zasmakowałam życia. Dzięki niej jestem, oddycham, rozumiem. Rozumiem więcej niż kiedykolwiek rozumiałam.
         I choć jej już nie ma, ja jestem i dla niej… dla niej znów muszę być najszczęśliwsza.
         Najszczęśliwsza.



"While I thought that I was learning how to live, I have been learning how to die."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz