VICTORIA
Dom.
Czym właściwie był dla mnie dom?
Czy
to miejsce w którym się urodziłam, wychowałam i spędziłam większą część mojego
nastoletniego życia?
Manchester,
który spowodował, że pewnego dnia całe moje młodociane życie stanęło w
płomieniach?
A
może Londyn? Londyn był początkiem. Ale był też moim nie ubłaganie zbliżającym
się końcem.
Czym
właściwie była dla mnie wypasiona, niebiańsko droga willa w Los Angeles? Chyba
tylko małym przystankiem, pomiędzy tym kim chciałabym być a kim właściwie
jestem.
Nowy
Jork… to tutaj czułam się najlepiej. Pośród tysiąca anonimowych ludzi mijanych
na ulicy. W malutkich kawiarniach na rogu, gdzie każdy zajęty był sobą i nie
zwracał na mnie większej uwagi. Puby gdzie muzyka to nie były tylko słowa i
dźwięki, ale to była melodia mojej duszy.
Hope
Cove. Tutaj spędziłam kilka ostatnich miesięcy mojego życia. Właśnie w tym
miejscu odnalazłam zagubioną cząstkę siebie. Hope Cove to miejsce w którym w
końcu zaczynam układać moją własne życie i kierować je na odpowiednie tory.
To
tutaj czułam się bezpiecznie. Jak w azylu. A teraz?
Teraz
jestem w samolocie do Los Angeles na ceremonie zaślubin mojej przyjaciółki i
jestem przerażona. Okropnie przerażona.
Jednak
ciągle powtarzam w głowie słowa Farrow, które wypowiedziała do mnie zaraz po
tym jak mocno mnie przytuliła i życzyła powodzenia.
"Pamiętaj,
że tam czekają na Ciebie Twoi najbliżsi. To jedyna rzecz której nie powinnaś
się obawiać. Ich twarzy i szczerych uścisków."

Dwie
minuty, pięć, dziesięć.
Dopiero
po jakichś piętnastu odważyłam się zjechać po elektrycznych schodach, gdzie na
samym dole czekał na mnie Ed. To właśnie on obiecał odebrać mnie dziś z
lotniska, zabrać na lunch a potem odstawić do domu.
Kiedy
mnie zauważa uśmiecha się szeroko, macha energicznie dłonią. Zbliżam się do
rudowłosego, on otwiera ramiona a ja mocno się w nie wtulam. Jest mi tu ciepło,
bezpiecznie. Prawie jak w domu.
- Wypiękniałaś - mówi w moje
włosy, a ja chichoczę pod nosem.
- Ty też - odklejam się od Ed'a,
spoglądam na jego twarz po czym szczypię go w czubek nosa - Troszeczkę -
dodaję, znów przytulając go mocno.
Spędzamy
ze sobą trzy bite godziny, na jedzeniu chińszczyzny, gadaniu i wspominaniu. Mam
wrażenie, że nie widziałam go latami. Jest między nami to samo co zawsze. Mogę
mu ufać, opowiedzieć wszystko i nie martwić się niczym.
Ed
to mój przyjaciel, dzięki któremu powrót do Ameryki nie jest już tak straszny
jak był na początku.
Sheeran
odwozi mnie do posiadłości Americy, gdzie mają na mnie czekać dziewczyny. Caroline szczególnie ucieszyła się z mojej przepustki. Jej słowa
bardzo podniosły mnie na duchu, ponieważ mój kontakt z nimi został okropnie
ograniczony.
- Nie wyobrażam sobie mojego
ślubu bez wszystkich moich przyjaciółek. Jesteście dla mnie jak siostry. Nie
mogę uwierzyć, że już niedługo Cię zobaczę!
Samochód
Ed'a zatrzymuje się na podjeździe, chłopak pomaga mi z bagażami, po czym życzy
mi powodzenia i odjeżdża.
Nic
się tu nie zmieniło. Patrzę na ogromny dom, który ciągle wygląda jakby ktoś
wyciągnął go z ekskluzywnej gazetki z nieruchomościami.
Ciągle
powietrze pachnie tak samo, trawa wygląda tak samo, tylko ja już jestem trochę
inna. Mam wrażenie, że nie pasuję do tego ekskluzywnego otoczenia.
Ciągnę
za sobą walizkę pod drzwi, po czym pukam
energicznie.

- Caroline… nie mogłam doczekać
się kiedy Cię zobaczę - ściskam ją mocno, jeszcze przez chwilę słodzimy sobie
troszeczkę, by następnie wnieść torby i wkroczyć do salonu.
Zaraz
za przestronnym wejściem widzę Ami, która ze łzami w oczach podbiega do mnie i
mocno mnie przytula.
Przez
kilka nanosekund czuję jak wyrzuty sumienia ściskają mój żołądek. Wiem jednak,
że Ami nie była z własnymi problemami sama i jak widać, świetnie sobie
poradziła. Również wygląda bezbłędnie. Ma krótsze włosy oraz promienną cerę.
Chociaż
jestem pewna, że cała ta sytuacja z dzieckiem i rozstaniem z Ashtonem mocno
odbiła się na jej psychice, moja przyjaciółka zdecydowanie wygrała wojnę ze
smutkiem i żalem.
- Tęskniłam za Tobą, Ami -
szepczę, czując jak gula w gardle rośnie nieubłaganie.
- Ja też - odpowiada równie
cicho.
Czas
spędzony z moimi najlepszymi przyjaciółkami płynie wolno, a zarazem straszliwie
szybko.
Mamy
tyle sobie do opowiedzenia, że nie wystarcza nam jeden wieczór. Odnoszę
wrażenie, że potrzebowałybyśmy całej wieczności.
Nasze
rozmowy kończą się o trzeciej nad ranem i kiedy budzę się o dwunastej w
południe, mam wrażenie, że ktoś uderzył mnie w głowę czymś tępym. Zdecydowanie odzwyczaiłam
się od takich nocnych posiedzeń, zważywszy, że od jakichś dwóch miesięcy naprawdę
dobrze sypiam.

Więc
zostałam sama. Tylko ja, wielki telewizor i Netflix.
Tak
mocno zaangażowałam się w oglądanie serialu, że kiedy słyszę dźwięk mojego
telefonu, podskakuję na kanapie. To Charles.
- Halo - mówię do słuchawki.
- Cześć - głos mężczyzny jest
kojący nawet przez telefon.
- Hej. Jak tam życie w Hope Cove?
- Bez zmian. Jak w życie w Los
Angeles? Caroline mocno podekscytowana?
Dużo
opowiadałam Charlesowi o moich przyjaciołach. Zwłaszcza o dziewczynach. Jest zdecydowanie
na bieżąco z ich życiem i ważnymi wydarzeniami jakie w nim się pojawiają.
- Bardzo. Ciągle wisi na
telefonie, ciągle coś ustala i choć rzadko widywałam Caroline wściekłą w
przeciągu ostatnich godzin mocno się to zmieniło.
- Macie plany na wieczór? - pada
kolejne pytanie.
- Dziś nie, ale jutro ma być
wieczór panieński.
- A jak się trzymasz?
Przez
chwilę zastanawiam się nad odpowiedzią. W sumie jest całkiem dobrze, więc
zgodnie z prawdą odpowiadam:
- Lepiej niż myślałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz