AMERICA
-Victoria dała ci już znać odnośnie przepustki na wesele? To już za dwa tygodnie. - pytam Caroline, która z zaciekawieniem wpatruje się w ekran swojego laptopa. Znając ją, pewnie główkuje nad usadowieniem gości. Wbrew pozorom, nie jest to łatwa robota.
-Dowie się dopiero w przyszłym tygodniu. Jeśli wszystko pójdzie po jej myśli, to osiemnastego października powinna wylądować w Los Angeles. - odpowiada, marszcząc brwi. - Sądzisz, że Niall i Zoey mogą z wami usiąść przy stoliku? - zerka przez chwilę na mnie, doszukując się odpowiedzi.
-Jasne, czemu nie?
-W zasadzie tak, masz rację. - zgadza się. - Czemu nie.
-Wiesz, że musisz sobie dać na wstrzymanie? - uśmiecham się w jej kierunku, patrząc na nią z troską.
Jestem skłonna przyznać, że ta dziewczyna jest prawdziwą maszyną organizacji. Oczywiście wiedziałam to już dawno i miałam świadomość, że do przygotowania swojego ślubu jeszcze bardziej przyspieszy obroty, ale czasami wydaję mi się, że przewyższa samą siebie, swoje możliwości i własne siły.
-Wiem. - wzdycha, płynnym ruchem zamykając laptopa. - Muszę odpocząć. Może Prosecco?
-Jak najbardziej. - chichoczę. Blondynka wstaje i po chwili przynosi dwa kieliszki oraz naszego ulubionego szampana. W ten ciepły kalifornijski dzień nie można prosić o nic więcej jak o dawkę schłodzonego prosecco.
-Jestem strasznie zmęczona. - siada obok mnie, zamykając na chwilę oczy.
-Widzę. - chwytam ją za rękę. - Zrobiłaś już bardzo dużo. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i pozwól reszcie ekipy zrobić swoje.
-Wiem, wiem, powinnam tak zrobić. - wywraca oczami. - Ale to moje wesele. Musi być idealne!
-I takie będzie! Znajdź w sobie trochę więcej zaufania, a zobaczysz, że wszystko będzie dokładnie tak jak zaplanowałaś. - uśmiecham się, stukając się z nią kieliszkiem.
-Wciąż zastanawiam się nad kilkoma gośćmi. - patrzy na mnie zamyślona. - Nie wiem czy mam zaprosić Ashton’a.
Kiwam głową ze zrozumieniem, ale nie mam w sobie jakiejkolwiek złości czy żalu.
-Jeśli wraz z Paul’em chcecie go zaprosić to jak najbardziej powinniście to zrobić. Nie patrz na to przez pryzmat mnie. Poza tym, tak jak ci wspominałam, rozstaliśmy się w zgodzie.
Tak.
Rozstaliśmy się w zgodzie.
15 sierpnia był dniem, w którym zrozumiałam, że nie wszystko da się naprawić. I choć walczyłam - tak naprawdę walczyłam, to jednak czasami nie można poradzić absolutnie nic, jeśli w efekcie końcowym tak naprawdę obie strony nie dają z siebie wystarczająco dużo.
Kiedy w maju wyjeżdżałam do rodziców, wiedziałam, że zostawiam za sobą coś, co może nie wrócić.
Coś, co sprawi, że już nigdy nie będzie tak samo.
I miałam rację.
Dlatego od samego początku problemów w naszym związku nie obwiniałam o nie Ashton’a. W dużej mierze obwiniałam siebie. I choć mogłam się tłumaczyć na milion sposobów, to jednak nie potrafiłam odsunąć od siebie myśli, że byłam jednym z głównych winowajców tej historii.
Przez długi okres nie potrafiłam wrócić do Los Angeles. Stało się to dopiero dwa dni przed końcem czerwca, gdy tak naprawdę nie do końca miałam jeszcze wszystko poukładane w głowie.
Jak się później okazało - on również nie miał.
I tak, próbowaliśmy się zachowywać normalnie. Zupełnie tak, jakby nic się nigdy nie wydarzyło. Jakby nasza strata była tylko złym snem, z którego oboje wybudziliśmy się w tym samym czasie. I szczerze powiedziawszy, nawet nam się to udawało. Ale jak się okazało później, na dłuższą metę było to jak szukanie igły w stogu siana. Czymś co kompletnie nie miało sensu.
Później następowały noce płaczu i często kłótnie o byle jakie powody. Czasami miałam wrażenie, że wzburzaliśmy je tylko po to, żeby się faktycznie o coś pokłócić. Żebym ja mogła zostać sama wraz ze swoją głową i zmartwieniami, a on mógł wychodzić późnymi wieczorami i wracać nad ranem.
Nie wiedziałam co wtedy robił i w zasadzie nie chciałam wiedzieć.
Byłam straszną ignorantką. Zdaję sobie z tego sprawę.
Ale tamte wydarzenia zmieniły mnie tak bardzo, że już nie potrafiłam być tamtą radosną i beztroską Americą.
Na nowo stałam się obłąkaną introwertyczką, niezdolną na jakąkolwiek empatię.
I w końcu dotarliśmy do mety.
Właśnie 15 sierpnia.
Siedzieliśmy z Ashton’em praktycznie całą noc, rozmawiając o tym jak wspaniale było nam razem i jak wiele dobrego mogło nas jeszcze spotkać. Ale to była przeszłość. Jedna sytuacja zmieniła w naszym życiu absolutnie wszystko, tym samym wypalając uczucie, które tak szalenie nas połączyło. Żałowałam tego, że sprawy potoczyły się tak a nie inaczej. I to samo uczucie dostrzegałam również w nim.
Choć nie byliśmy parą przez długi czas, to jednak perspektywa założenia rodziny i wspólne dziecko połączyło nas tak bardzo, że doskonale wiedziałam co w danej chwili czuł. W tamtym momencie był ze mną szczery.
I ja też byłam.
Dlatego też jestem zdania, że pomimo, iż nasze rozstanie przysporzyło nam wiele rozterek i bólu, to jednak odbyło się w zgodzie.
Myślałam o nim jeszcze przez kilka następnych tygodni. W końcu dowiedziałam się, że ma nową dziewczynę.
Sarah.
Tą samą Sarah, z którą Luke przyszedł na moje urodziny.
I prawdę mówiąc, cieszyłam się jego szczęściem, choć czułam swojego rodzaju zazdrość. Nie o niego, ale o to co ich połączyło.
O to, że on potrafił sobie ułożyć życie, a ja wciąż dryfowałam pomiędzy rajem a piekłem, niezdolna do jakichkolwiek relacji międzyludzkich, a co dopiero relacji damsko-męskich.
Dlatego musiałam wziąć się w garść i zapomnieć o wszystkim co złe. Nie mogłam się dalej truć swoimi myślami, bo mogłoby mnie to zaprowadzić do labiryntu tak mocnej rozpaczy, że już nigdy nie znalazłabym z niego ucieczki.
Dlatego pewnego dnia wstałam i zaczęłam od nowa.
Pomagałam Caroline w organizacji ślubu, pisałam teksty piosenek oraz dołączyłam do stowarzyszenia matek, które utraciły dziecko.
To ostatnie pomogło mi chyba najbardziej.
W końcu zaczęłam postrzegać świat tak jak wcześniej.
Może nie całkowicie, ale przynajmniej w jakimś stopniu.
I znów zaczęłam żyć.
Nauczyłam się, że przeszłość mnie już nie zabija.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz