niedziela, 5 lipca 2020

E11S6.When you're far away, I promise you I'll be good I guess we're misunderstood.

AMERICA



6 lipiec, Londyn



-Jest na mnie ewidentnie wkurwiony. - podsumowuję, kończąc opowiadać moim towarzyszom o całej sytuacji z Martin’em. Przez ostatnie dziesięć minut, kiedy to kilkukrotnie wyzywałam samą siebie od egoistycznych jędz i w skrócie opisałam dlaczego po zakończeniu trasy koncertowej zachowywałam się tak a nie inaczej, podkreślając, że moje zachowanie było nie dopuszczalne; Victoria jedynie patrzyła na mnie ze współczuciem, Medison kiwała głową ze smutkiem wymalowanym na twarzy, a Aaron od czasu do czasu ziewnął by dodać mi większej otuchy.

-Szczerze powiedziawszy, trochę o tym wiedzieliśmy. - odzywa się moja niedoszła bratowa i widzę po jej mimice, że nieco jej głupio wypowiadać te słowa.

-Trochę wiedzieliście? Co to w ogóle znaczy?

-No… Jakby byliśmy świadomi, że Martin jest nastawiony do ciebie z rezerwą.

-To dlaczego nie powiedzieliście wcześniej. - robię zbolałą minę. - Przynajmniej przygotowałabym się na to psychicznie. I nie zagadywałabym do niego jak do najlepszego kumpla, który tak naprawdę ma mnie gdzieś. - wzdycham. - Choć nie. Zasłużyłam na to. - szybko zmieniam zdanie. - Dobrze, że mi nie powiedzieliście. Mam to, co chciałam.

-Nie rób z siebie męczennicy. - naskakuję na mnie Vick. - Nie zrobiłaś nic strasznego. Gdybyśmy mieli utrzymywać regularny kontakt ze wszystkimi kogo znamy, to zabrakłoby nam życia. 

Kiwam głową, przyjmując jej słowa z rozwagą.

-No dobra, faktycznie zachowałaś się trochę chujowo… - komentuje dalej, rozmyślając się jednak szybko. - Ale tego typu błędy są absolutnie do zapomnienia. 

-Poza tym, wydaję mi się, że jemu nawet nie chodzi konkretnie o to, że się nie odzywałaś. - zagaduje tym razem Medison.

-Zdecydowanie nie. - dopowiada mój brat, robiąc przy tym pewną minę.

-Trochę tak, trochę nie. - poprawia go blondynka. - Myślę jednak, że ma to związek z jego zerwaniem. 

-Zerwaniem? - pytam zdziwiona. - A co ja mam z tym wspólnego ? 

-Pomyśl. - odzywa się Aaron. - Albo sama go zapytaj.

Wzdycham.

-Na razie nie chcę o tym myśleć. Dzisiaj jest impreza urodzinowa Bruna więc skupmy się na dobrej zabawie. 

-Prawda! - zgadza się ze mną Vicky.

-A kiedy będę mieć jeszcze szansę, pogadam z Martin’em. 


Music on




Bruno to mój przyjaciel od dziecka, przez co zna również mojego brata. Zna również Victorię, ponieważ kiedy za czasów The Fame przeprowadził się z Bristolu do Londynu, często razem imprezowaliśmy. Dziś są jego dwudzieste szóste urodziny, na które zaproszona jest cała nasza trójka wraz oczywiście z Medison. Bardzo cieszę się, że ta okoliczność złączyła się z czasem mojego przyjazdu, ponieważ nie widziałam mojego przyjaciela od dobrych dwóch lat, więc mam nadzieję, że dziś odrobimy wszystkie straty.

-Ten dom jest przepiękny. - odzywa się Victoria, kiedy stoimy przed willą Bruna.

-Prawda? -przyznaję. - Byłam tu tyle razy, ale zawsze wywiera na mnie tak samo duże wrażenie.

Bruno Flyer jest osobą, która musiała osiągnąć sukces.

Niebywale inteligentny, strategiczny i pomysłowy facet, który tak szybko dorobił się masy pieniędzy w dziedzinie telefonicznych aplikacji jest ewidentnie człowiekiem sukcesu. Zresztą nie było dla niego innego scenariusza. 

Jestem pewna, że gdyby nasza nastoletnia miłość przetrwała, mogłabym teraz być jedną z najszczęśliwszych i spełnionych kobiet na świecie, u boku tak wspaniałego i bystrego człowieka.

Stało się jednak inaczej, ale jestem pewna że oboje mamy prawie wszystko, czego moglibyśmy kiedykolwiek zapragnąć.

-Myślicie, że to dobry czas, żeby zacząć do niego startować? - odzywa się Victoria.

-Myślę, że tak. Masz dużą szansę na powodzenie. - odpowiadam, na co obie chichoczemy.

-Drodzy… - słyszymy na wstępie słowa gospodarza, który wita nas z ogromnym uśmiechem na twarzy. Wita się z każdym z nas wylewnie, dziękując za przybycie.

-Moja kochana America. - całuje mnie w oba policzki, po chwili zarzucając rękę na moim ramieniu. - Wyglądasz jeszcze bardziej kwitnąco, niż cię zapamiętałem.

-Ty też wyprzystojniałeś jeszcze bardziej. Powiesz, jak to możliwe? - pytam rozbawiona.

-Cóż… Kilka partyjek golfa w tygodniu, koktajl z zielonych warzyw i seks od czasu do czasu niewątpliwie pozwalają mi zachować formę. 

-Wiedziałam, że zielone warzywa mają z tym coś wspólnego. Od zawsze karmiłeś mnie jarmużem, a ja zastanawiałam się, czy próbujesz coś zainsynuować. 

-Ty nigdy nie potrzebowałaś wspomagaczy. Po prostu dbałem o twoje zdrowie psychiczne.

-Tak, teraz to widzę. - uśmiecham się, rozglądając się po salonie.

-Imponująca liczba gości. 

Pomieszczenie jest po brzegi wypełnione ludźmi i muzyką. Dj, zabawia towarzystwo nowoczesną muzyką, a barman częstuje różnorodnymi, kolorowymi drinkami. Bruno doskonale wie jak urządzać tego typu imprezy, i już sama nie wiem czy to on się uczył ode mnie czy raczej ja od niego. 

-Kilku znajomych z pracy, z pola golfowego… I oczywiście najbliżsi przyjaciele. - uśmiecha się w moją stronę po raz kolejny. 

-Bruno! - słyszymy jak woła go ktoś z drugiego końca sali.

-Na chwilę cię opuszczę. Udanej zabawy, Americo. 

Kąciki moich ust podnoszą się, choć czuję pustkę na ramieniu, kiedy ode mnie odchodzi. Na jego miejsce wstępuje jednak Aaron, który jak gdyby nigdy nic zagaduje mnie na temat samopoczucia.

Patrzę na niego, mrużąc brwi. 

-Co ty kombinujesz? - pytam podejrzliwie. 

-Ja? Nic… - stoi, drapiąc się w ucho, jednocześnie patrząc gdzieś w przestrzeń. Podążam za jego wzrokiem. Martin. I Elizabeth. 

-Co do cholery robi tu Martin? 

-Był zaproszony, a co innego może tu robić? Poznał Bruna kilka tygodni temu. Muszę przyznać… Bardzo dobrze się dogadują.

-Dlaczego mi nie powiedziałeś, że tu będzie?

-Cóż, sama powiedziałaś, że … Niech no sobie przypomnę. „Nie chcę o tym myśleć” i „Skupmy się na dobrej zabawie”. Nie chciałem ci psuć tej doskonałej perspektywy. 

Zerkam na niego już lekko wkurzona, ale nie mogę go winić. Obecność Martin’a nie powinna niczego zmienić. Oprócz tego, iż obiecałam, że w końcu z nim porozmawiam. Jak człowiek z człowiekiem. Bez zbędnych świadków. I taki właśnie mam plan.

Odbieram mojemu bratu szklankę, w której lśni złota ciecz. Nie lubię whiskey, ale postanawiam nie wybrzydzać. Przyjmuję wszystko do gardła za jednym łyknięciem. Krzywię się ze względu na gorzki smak.

-Idę. - wypowiadam jedynie, po czym zostawiam mojego brata z nie wiedzieć czemu - wielkim uśmiechem na ustach i wymalowaną satysfakcją na twarzy. 

-Martin! - podchodzę do szatyna, który jak widać nie jest ani trochę zdziwiony tym, co się właśnie dzieję. -Możemy porozmawiać? Na zewnątrz? - zerkam na chwilę w stronę Elizabeth. - Na osobności? 

-Tak. Możemy. - zgadza się nonszalancko, ale nie jestem w stanie ocenić emocji, które w nim aktualnie buzują.

Przechadzamy się po ogrodzie, z dala od zbędnego tłumu, krocząc powoli ramię w ramię. Czuję się nieco zestresowana, ponieważ chciałabym jak za pstryknięciem palca naprawić tą relację, ale nie mogę być rownież nastawiona na to, że wszystko w życiu musi mi się udać. 

-A więc… - zaczynam, choć zdanie zaczynające się od „a więc” jest niedopuszczalne i nieprawidłowe. Nie to jednak powinno być teraz moją zmorą. - Wiem, że zawaliłam. Brak odzewu z mojej strony był dziecinny i kompletnie nie na miejscu. - zatrzymuję się na chwilę, żeby zebrać myśli. - O takich przyjaciół jak wy trzeba dbać, a ja ewidentnie zawiodłam. Więc, przepraszam. - odpowiadam skruszona, a jednocześnie dumna, mając nadzieję, że moja pokora podziałała na niego w mniejszym lub większym stopniu.

-Nie musisz mnie przepraszać Ami… - odpowiada, a ja automatycznie zaczynam cieszyć się w środku jak dziecko. - Tu w ogóle nie chodzi o przeprosiny. A raczej o… Zrozumienie swoich działań. 

Kiwam głową, jednocześnie patrząc na niego z wielkim pytajnikiem, który widnieje nad moją głową. 

-Nie mam ci za złe, że się do nas nie odzywałaś. Nie miałaś takiego obowiązku. Mieliśmy dobre relacje, ale wciąż byliśmy twoimi pracownikami. Nie musisz się z nami przyjaźnić na całe życie. Za złe mam ci to, że w pewnym momencie nie widziałaś nic, oprócz czubka swojego nosa. Co zdziwiło mnie chyba najbardziej, bo miałem cię za osobę z natury troskliwą i bezinteresowną. Byłem bardzo szczęśliwy, kiedy ułatwiłaś mi wyjazd do mojej dziewczyny. Pomyślałem wtedy, że nie mógłbym prosić o lepszą osobę w moim życiu, której tak bardzo zależy na moim szczęściu. Ale moment, w którym wyciekły informacje z życia nie tylko twojego, ale w zasadzie wielu twoich przyjaciół, a nawet i mnie, sprawił, że nie miałem pojęcia jak poradzić sobie ze swoim życiem.

Przypominam sobie nagłówki. Masę nagłówków. 

„America Carter and Martin Cooper. New romance in the band?”

Przypominam sobie słowa Medison, które skierowała do mnie tego przedpołudnia.

Myślę jednak, że ma to związek z jego zerwaniem. 

-Martin, ja… Boże, przepraszam. Nie zrobiłam wtedy nic, żeby ci pomóc w tej sytuacji.

-Nie chcę grać ofiary przed tobą Americo. To nie była twoja wina. Musiałaś się uporać ze swoimi sprawami i nie winię cię za to, bo byłaś w o wiele gorszej sytuacji niż ja. Rzecz w tym, że byłem w tym nowy. I zupełnie sam. A kiedy Elizabeth odkryła, że wszystkie plotki z twojego życia są prawdą, to dlaczego miała nie uwierzyć, że ta jedna jedyna, która była kłamstwem, nie miałaby okazać się prawdziwa? Na konferencji prasowej broniłaś siebie i swoich przyjaciół, ale nie wspomniałaś nic o mnie. Chyba właśnie dlatego, tak bardzo mnie to dotknęło. No, a potem wszystko potoczyło się szybko. Powrót do domu, wiadomość o zdradzie i kłamstwach… Po prostu koniec. I zero telefonów od ciebie. Zero pytań. Nigdy. 

Odpowiada mu głucha cisza. Nie miałam pojęcia, że może chodzić właśnie o to. Byłam niewiarygodnie głupia myśląc, że obraził się o taką błahostkę jak brak odzewu, choć obiecywałam przyjacielskie relacje. Jedyne wytłumaczenie jest takie, że nie pomogłam mu, kiedy on potrzebował tego najbardziej. Bo nie pomyślałam. Bo tak… Nie widziałam nic, oprócz czubka własnego nosa. Bo wtedy myślałam, że to ja jestem najważniejsza i najbardziej poszkodowana. 

-Jestem pieprzoną egoistką… - szepcę, patrząc na jego klatkę piersiową. W tym momencie, jakoś nie potrafię spojrzeć mu w oczy.

Prycha, ale w dobrym tego słowa znaczeniu.

-Nie, nie jesteś. Czasem po prostu zapominamy o bożym świecie myśląc, że jesteśmy jego jedynymi bohaterami. Nie zadręczaj się tym, proszę. I bądź najlepszą wersją siebie. 

Wysyła do mnie uśmiech i powoli odchodzi, zostawiając sprawy takimi jakimi są. 

A ja mimowolnie nie jestem w stanie się tym nie zadręczać. 

Myślę jedynie o tym, że gdybym teraz zniknęła, wszechświat nigdy by tego niezauważył.


***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz